Po kilku latach względnego spokoju mamy teraz epidemię eboli, nowe wojny na Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i konflikty stare, ale z nową werwą toczone m.in. w Afryce Subsaharyjskiej, wigoru nie traci także terroryzm. I jeszcze w swoich ostatnich dniach 2014 r. zafundował nam spektakularnie groźny finał: u wybrzeży Grecji płonie prom pełen ludzi, z radaru znika trzeci w tym roku malezyjski samolot, a sama Malezja, doświadczana jednocześnie przez powódź, powoli staje się mocnym kandydatem na azjatyckiego Hioba.
O ile możemy istotnie ograniczyć ryzyko zakażenia ebolą (wystarczy unikać niedużego fragmentu Afryki Zachodniej) czy wyrządzenia nam bezpośredniej fizycznej krzywdy przez Państwo Islamskie (lepiej nie planować wakacji w Iraku), to już los trzech malezyjskich maszyn pewnie działa na wyobraźnię każdego, kto co jakiś czas wsiada na pokład samolotu. Malezyjskie Boeingi 777 i Airbus A320 były sprawne i należą do jednych z najbezpieczniejszych maszyn, jakie kiedykolwiek transportowały ludzi – w skali całego światowego lotnictwa pasażerskiego wypadek zdarza się im co kilkanaście milionów godzin lotu.
Łatwo o sugestię, że taki pech może nas wszędzie dosięgnąć. Jedna z malezyjskich maszyn przepadła, być może gdzieś u wybrzeży Australii. Drugą zestrzelono nad wschodnią Ukrainą. Trzecia, prawdopodobnie pod wpływem burzowej pogody, spadła do Morza Jawajskiego i jej szczątki właśnie odnaleziono. Nie znaleziono ich od razu, poszukiwania trwały kilkadziesiąt godzin, mimo że mniej więcej wiedziano, gdzie szukać, a Morze Jawajskie jest płytkie i ze względu na intensywną żeglugę dobrze znane, więc służby ratunkowe potrafiły przewidzieć, jak prądy zniosą ewentualny wrak.
Tymczasem linie lotnicze, głównie dzięki wyciąganiu wniosków z błędów i pilnowania wysokich standardów, potrafią wozić nas coraz bezpieczniej.