Wiem, że to mało realne. Bo późno. Bo jest pomysł polskiego prezydenta, aby rocznicę końca wojny świętować na Westerplatte. Bo – jak podaje „Spiegel” – Angela Merkel i Joachim Gauck mają już jakieś własne plany na 8 maja. Bo wokół majowych obchodów toczy się europejska gra dyplomatyczna z Moskwą. OK. Ale pozostały jeszcze trzy miesiące. Więc może np. sesja historyczna w Gdańsku i spotkanie europejskich przywódców w Berlinie?
Dlaczego upieram się przy Berlinie? To oczywiste. Rozpoczęta 1 września 1939 r. bombardowaniem Wielunia i ostrzałem Westerplatte wojna zakończyła się nie w Moskwie, Londynie czy w kwaterze gen. Eisenhowera we francuskim Reims, lecz w Berlinie kapitulacją Wehrmachtu (podpisaną wprawdzie według czasu moskiewskiego 9 maja 1945, ale według czasu środkowoeuropejskiego obowiązującą już od godziny 23.01 poprzedniego dnia). Przez dekady, zwłaszcza w naszej części Europy, przyzwyczailiśmy się, że główne, centralne obchody Dnia Zwycięstwa odbywają się w Moskwie. Ale właściwie dlaczego? I czy na pewno militarny triumf nad III Rzeszą to najważniejsze, co powinniśmy tego dnia wspominać i celebrować?
Niczego nie ujmując ani samemu zwycięstwu, ani poświęceniu Armii Czerwonej.
Pojednanie „odwiecznych wrogów”
Czy jednak świętowanie w Berlinie klęski III Rzeszy nie byłoby upokorzeniem dzisiejszych Niemiec? Przecież nikt nie świętuje swojej klęski. Nie do pomyślenia, by Francuzi w 200 rocznicę upadku Napoleona (lipiec 1815 r.) spraszali do siebie Europę. To prawda, ale Niemcy po wojnie świadomie przepracowywali – zarówno pod wpływem alianckiej reedukacji, jak i samokształcenia – własną historię. W NRD był to proces wymuszony na wzór radziecki.