Od trzęsienia ziemi, tsunami i katastrofy w elektrowni atomowej Fukuszima minęły już cztery lata, a ponad 170 tys. ewakuowanych wówczas osób nadal ma tymczasowe lokum. Tysiące blaszanych kontenerów, w których na każdą rodzinę przypada nie więcej niż 20 m kw., to tykająca bomba, która prędzej czy później wybuchnie. W wyglądającym dziś jak pustynia mieście Rikuzentakata przenosi się ziemię z pobliskiej góry, żeby podwyższyć teren, na którym dopiero powstaną nowe domy. W zniszczonym doszczętnie portowym Kesennuma pierwsze bloki dla ewakuowanych oddano dopiero pod koniec zeszłego roku. Wylano za to fundamenty pod pierwszy z ponad 70 nowych falochronów, których budowę rząd zapowiedział już w 2011 r. i których koszt może osiągnąć nawet bilion jenów (ponad 8 mld dol.). Nikt nie wstrzymał prac, mimo że nawet jeden z urzędujących ministrów głośno przyznaje, że powstające właśnie falochrony z takim trzęsieniem ziemi i tsunami jak to sprzed czterech lat i tak by sobie nie poradziły. Lokalne władze twierdzą, że nie mogą wycofać się z budowy zapory, bo rząd centralny na nią naciska.
Na rozgrzebane inwestycje po katastrofie nakładają się przygotowania do letnich igrzysk w Tokio w 2020 r. W ciągu najbliższych lat musi powstać 11 nowych stadionów i cała infrastruktura związana z zawodami. Pieniądze i fachowcy są więc przekierowywani na inne budowy. Deweloperzy otwarcie przyznają, że zamiast domów wielorodzinnych wolą budować obiekty sportowe, bo bardziej im się to opłaca.