Koniec ze zmianą czasu na letni? Sejmowa komisja poparła projekt złożony przez PSL
Tekst ukazał się w POLITYCE w marcu 2015 r.
Dyskusja o tym, czy zmieniać czas z zimowego na letni i odwrotnie, powraca dwa razy do roku. Na podorędziu czekają gotowe zestawy argumentów. Jedni mówią, że oszczędzamy światło, drudzy, że marnujemy prąd na klimatyzację; że od słońca dostajemy więcej witaminy D albo – raka skóry. Jeszcze inni twierdzą, że dłuższy dzień obniża przestępczość, albo zwiększa alkoholizm itd.
Za to rosyjski historyk i pisarz Wiktor Suworow w książce „Wybór” sugeruje, że zmiany czasu to element totalitarnej musztry: ludzie, którzy rytualnie i bezmyślnie wykonują jakiś kretynizm, dają się potem łatwiej podporządkować. Bo czas to doskonałe narzędzie społecznej i politycznej kontroli.
Ile stref?
Zimą w Urumczi, stolicy regionu Xinjiang w zachodnich Chinach, słońce wstaje o 10 rano. Choć do Pekinu jest stąd ponad 3 tys. km na wschód, oba miasta znajdują się w jednej strefie czasowej. Dla porównania Stany Zjednoczone, podobne rozmiarem do Chin, mają cztery strefy, a Australia, nieco tylko węższa od Chin, ma ich aż sześć.
Przed przyjściem komunistów Chiny miały pięć stref, co zdecydowanie lepiej odpowiadało ich geografii. Wspólny czas dla całego kraju ustanowił Mao Zedong w jednym ze swoich pierwszych dekretów po proklamowaniu Chińskiej Republiki Ludowej w 1949 r. Jeszcze dwie dekady wcześniej ogromne połacie kraju, jak choćby właśnie Xinjiang, były krainami zupełnie oderwanymi i niezależnymi od władzy centralnej. Wspólny dla wszystkich czas miał być jednym z ważniejszych instrumentów budowania nowej ludowej jedności, nowej tożsamości. Odtąd wszyscy obywatele nowego państwa mieli razem zasypiać i budzić się według czasu pekińskiego.
Chińscy komuniści sami tego nie wymyślili – dwa lata wcześniej jeden czas od wschodu do zachodu wprowadziły u siebie Indie, które właśnie wybiły się na niepodległość. Jon Hassid i Bartholomew C. Watson z Uniwersytetu Stanowego w Iowa nazywają to „centralizacją symboliczną”. Jest ona przydatna szczególnie tam, gdzie utrudnione jest podporządkowanie sobie regionów za pomocą środków administracyjnych i ekonomicznych.
Gdy 3 tys. km od Pekinu nie da się od razu pobudować dróg, szkół i stworzyć sprawnego aparatu urzędniczego, związek ze stolicą i władzą buduje się za pomocą symboli. „Niewiele symbolicznych działań państwa tak bardzo wpływa na codzienność obywateli, jak ustanawianie granic czasowych” – piszą Hassid i Watson w książce „State of mind” (Stan umysłu).
Dziś większość obywateli Xinjiangu nie ma problemu ze wschodami słońca o godz. 10 i zachodami po północy. Oczywiście poza tymi, którzy mają problem z chińską władzą jako taką. Ujgurzy, grupa etniczna pochodzenia tureckiego, którzy w Xinjiangu stanowią ponad 40 proc. populacji, do dziś na czas pekiński się nie przestawili. Wielu z nich żyje według „czasu lokalnego”, dwie godziny wstecz w stosunku do stolicy.
W miastach, gdzie Ujgurzy są większością, według nieoficjalnego czasu działają nie tylko prywatne sklepy czy restauracje, ale nawet komunikacja publiczna. Zdarza się więc, że sąsiedzi mieszkający dom w dom – Ujgur i napływowy Chińczyk – żyją w dwóch strefach czasowych. Walka o czas jest dla Ujgurów równie ważna jak bój o zachowanie języka i możliwość praktykowania islamu. Tłumaczy to znawczyni Chin, pisarka Ruth Ingram: „Czas daje Ujgurom psychologiczne poczucie niepodległości”.
Ludzie kontrolują czas od dnia, w którym odkryli ogień. Od tamtej chwili nie tylko piekli mięso, co oszczędzało energię potrzebną do trawienia; nie tylko odkryli narzędzie do walki ze zwierzyną, zyskali też światło, co pozwoliło im prowadzić aktywność ograniczoną wcześniej do dnia – także w nocy. Dostali więcej czasu. Wieczór i noc wypełniły rozrywka, rytuały, religia. Murray Melbin z Uniwersytetu Bostońskiego w książce „Night as Frontier” (Noc jako granica) podbój nocy przez człowieka nazwał pierwszą formą kolonizacji. Choć nie zdobyto terytorium w sensie przestrzeni, dodatkowy czas – tak jak terytorium w kolonializmie – dał maksymalizację zysków i zapewnił gromadzenie nadwyżek.
Jeśli trzymać się tej interpretacji, zarówno historię przejmowania kontroli nad czasem, jak i dzieje kolonizacji wieńczy Imperium Brytyjskie. Kiedy w XIX w. Wielka Brytania ugruntowała swoje terytorialne, ekonomiczne, militarne i intelektualne panowanie nad światem, pozostawało tylko narzucić planecie swój własny czas. Tak też się stało – długość geograficzną londyńskiego Greenwich uznano za południk zerowy, a tamtejszy czas stał się czasem uniwersalnym dla całego świata.
Konferencja, na której zatwierdzono to rozwiązanie, odbyła się w 1884 r. w Waszyngtonie. Co znaczące – oprotestowali ją Francuzi, bo nie udało im się przeforsować propozycji, by południk zerowy przebiegał przez Paryż. Francja nie przyjęła nowych międzynarodowych norm i posługiwała się własnym czasem przez niemal trzy kolejne dekady. Okazało się to jednak nie do utrzymania. W 1911 r. cofnięto czas paryski o 9 minut i 21 sekund. Choć ustawa w praktyce równała standard do Greenwich, nikt się do tego nie przyznał. Oznaczałoby to przecież oddanie się – symboliczne – pod brytyjską kontrolę.
Chávez cofa czas
Dziś żyjemy w erze symbolicznej dekolonizacji. Gdy Hugo Chávez budował swoją Boliwariańską Republikę Wenezueli, wymienił flagę, nazwę, walutę państwa; aż wreszcie zmienił też czas (w 2007 r.). „Polityka odgrywa w tej historii zasadniczą rolę” – komentował wówczas wenezuelskie pomysły David Rooney, dżentelmen sprawujący funkcję kuratora czasu w Królewskim Obserwatorium w Londynie. „Czas, jaki pokazują zegary w twoim państwie, jest jednym z medium demonstrowania tego, kto dzierży władzę”.
Cofając wskazówki zegarów tylko o pół godziny, Chávez załatwił dwie sprawy: wyszedł ze strefy czasowej wspólnej ze znienawidzonymi Jankesami i jednocześnie z „kolonialnego” systemu Greenwich dzielącego planetę na kawałki 60-, a nie 30-minutowe. Jednak znów – jak w przypadku chińskich komunistów – prezydent Wenezueli nie wymyślił niczego nowego. Strefę wyłamującą się z 60-minutowego podziału wprowadzili u siebie po wyzwoleniu od Brytyjczyków Hindusi; pół godziny przed lub po reszcie świata działa też Birma (rządzona przez juntę) i Iran (przez ajatollahów).
Jeszcze dalej – przynajmniej w sferze symbolicznej – idą Arabowie. Przed kilkoma laty ukończyli budowę 600-metrowego drapacza chmur Abraj Al Bait w Mekce. Cztery zegary na jego szczycie są najwyżej zamontowanymi i największymi na planecie. Oświetlają je dwa miliony ledowych lamp. Sam budynek jest siedzibą saudyjskiego Królewskiego Obserwatorium i do złudzenia przypomina Wieżę Elżbiety (kiedyś św. Szczepana), z której rozbrzmiewa Big Ben. Z tą różnicą, że jest od niej wyższy o pół kilometra, a tarcze zegarów są siedem razy większe od londyńskich. Widać je z 25 km. Pięć razy dziennie dają znak do modlitwy migotaniem tysięcy kolorowych światełek.
Przed ukończeniem budowy w świat poszła wieść, że będą pokazywały czas według południka przecinającego Mekkę, jednak Saudowie zdecydowali się zostać przy standardzie międzynarodowym. Tak jak w przypadku Francuzów przed stu laty – zdecydowały interesy, szczególnie te prowadzone z Europejczykami.
Czas kapitalizmu
Podejście do czasu pozostaje różne w różnych kulturach. Meksykanie mają swoje mańana (co masz zrobić dziś, lepiej zrób jutro). W niektórych regionach Hiszpanii ciągle obowiązuje trzygodzinna popołudniowa sjesta, choć ekonomiści od lat załamują nad tym ręce. Azjaci rozumieją czas cyklicznie, a nie linearnie – wszystko zatacza koło, a nie pędzi do przodu. W Afryce czas obowiązuje tylko większe instytucje. W codziennym życiu rzadko się go używa – autobusy nie mają rozkładów jazdy, sklepiki godzin otwarcia i zamknięcia, znajomi nie umawiają się „na dwudziestą”, tylko „na wieczór”. Obserwowanie Afrykanów przy pracy przekonuje, że mentalnie nigdy nie dali się skolonizować.
Jednak zachodnie – linearne i zadaniowe – podejście do czasu dominuje, przenika do innych kultur, bo na nim opiera się obowiązujący niemal wszędzie system ekonomiczny – kapitalizm. Czas to pieniądz, napisał Benjamin Franklin, a Karol Marks zaliczył zegary, dzwonki, gongi i syreny do narzędzi, jakimi panująca klasa kapitalistów kontroluje i uciska masy pracujące. Zaś Balbir Singh Butola na łamach naukowego pisma „Sociology Mind” dowodzi, że to wynalezienie zegara, a nie silnika parowego, dało początek nowoczesności.
Wprawdzie pierwsze mechaniczne zegary powstawały już w średniowieczu (najstarszy działający tyka w katedrze w Salisbury od 1386 r.), ale dopiero rewolucja przemysłowa i narodziny kapitalizmu wyniosły je do władzy absolutnej. Organizacja pracy w faktoriach wymagała egzekwowania dyscypliny na wielu poziomach, a nic bardziej nie brało robotników w ryzy niż kontrolowanie ich czasu pracy.
Kapitalizm zmusił – często brutalnie – zastępy zatrudnianych w fabrykach chłopów, chałupników i rzemieślników do przestawienia się z czasu naturalnego, wyznaczanego przez pory dnia i roku, na czas społeczny – normowany mechanicznie. Uczestnicy pierwszych ruchów robotniczego protestu w Anglii pod koniec XVIII w. niszczyli nie tylko maszyny tkackie, ale też fabryczne zegary. Ich ofiara zdała się na nic.
Ponad dwieście lat później prawie wszyscy jesteśmy niewolnikami czasu społecznego. Nie żyjemy od wschodu do zachodu słońca i od zimy do lata, tylko pod dyktando zegarków, rozkładów, terminów. Jak bardzo ludzie oderwali się od natury, pokazuje to, że w pomiarach czasu przestali nawet patrzeć na słońce i przejmować się krążeniem Ziemi.
Dominujący dziś na świecie Uniwersalny czas koordynowany (UTC, obowiązujący również w Polsce) wyznaczają zegary atomowe. Kres panowania Brytyjczyków nad czasem przyniosła więc nowa władza: technologia. Jak na razie UTC skoordynowany jest z Greenwich, ale Francuzi, którzy poniekąd kontrolują oparty na atomie standard przez paryskie Międzynarodowe Biuro Miar i Wag, lobbują za tym, żeby oderwać go zupełnie od południka zerowego. Londyn oczywiście protestuje.
Deficyt czasu
Kiedyś ludzie mieli więcej czasu. Dużo więcej. W odkrytej w 1994 r. jaskini Chauveta we Francji ściany zdobią setki rysunków, z których najstarsze mają 33 tys. lat. Ich artystyczna jakość wprawiła naukowców w zdumienie. Nie ma tam prostych kresek i symboli, tylko całe, zdradzające poczucie perspektywy malowidła przedstawiające ludzi i zwierzęta. Ale najbardziej zdumiewające jest co innego: niektóre z nich nie powstały naraz. Ktoś przychodził, zaczynał węglem malować bizona, później ktoś inny stawał w tym samym miejscu i tym samym narzędziem kończył dzieło. Nie godzinę później albo dzień później – pięć tysięcy lat później.
Dziś na dokańczanie obrazków nie ma nawet godziny, bo w tym czasie pojawia się miliard nowych, każdy do sucha skomentowany, zlajkowany, zhejtowany i od razu zapomniany.
Dziś wszystko robimy szybko. Szybko pracujemy, jeździmy samochodem, szybko odbieramy dzieci z przedszkola, szybko jemy, szybko się kochamy i śpimy. Z przerwą na szybką imprezę i krótki urlop. Nie musi tak być, przekonują niektórzy. Kilka lat temu na wystawie japońskiego designu w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie pokazano zegar, który nigdy nie wskazuje dokładnej godziny. Zawsze się spóźnia albo spieszy, nieraz więcej, nieraz mniej, nigdy nie wiadomo, ile. Wyobraźmy sobie upowszechnienie takiego wynalazku. Czy to oznaczałoby chaos? A może mniej kontroli?