8 lat temu przegrała niespodziewanie prawybory z Barackiem Obamą. Ówczesny senator z Illinois lepiej odpowiedział na przemożną wtedy w USA potrzebę zmiany po katastrofalnej prezydenturze George’a W. Busha.
Tym razem nie widać wśród Demokratów polityka będącego w stanie odebrać byłej sekretarz stanu partyjną nominację. Przynajmniej na razie. Brak poważniejszych rywali we własnej partii daje pani Hillary znaczną swobodę manewru. W prawyborach nie musi zanadto kokietować lewego skrzydła Demokratów populistycznymi hasłami i obietnicami, z których musiałaby się potem wycofywać w konfrontacji z przyszłym republikańskim oponentem.
Już teraz sugeruje zamiar ubiegania się o najwyższy urząd opartym o centrum i zapowiada współpracę z Republikanami. Ci ostatni zawsze bardziej cenili byłą senator i First Lady niż obecnego prezydenta, m.in. za jej zdecydowanie i poparcie dla „muskularnej” polityki międzynarodowej. Chwalili ją, kiedy kierowała Departamentem Stanu.
Można też być spokojnym, że Clinton da sobie radę w debatach z którymkolwiek z republikańskich pretendentów do Białego Domu. Jest znakomicie przygotowana, przerasta ich wiedzą i doświadczeniem politycznym, i prawdopodobnie też sztuką argumentacji.
Są jednak dwa problemy utrudniające drogę Hillary Clinton na szczyt. Obama powiedział niedawno, że w kampanii „powinna po prostu być sobą”. To, niestety, może być niebezpieczne. Pani Hillary nie jest najlepszym mówcą, nie znosi mediów i ma obsesję na punkcie kontroli własnego wizerunku, co sprawia, że w kontaktach publicznych usztywnia się, bywa niemiła i wyniosła. Brak naturalnej spontaniczności odróżnia ją od małżonka, który emocjonalnej inteligencji ma w nadmiarze i którego nie sposób nie lubić.