Agnieszka Mazurczyk: – Najpierw usłyszeliśmy, że trzęsienie ziemi w Nepalu pochłonęło 2 tys. ludzi, potem była mowa o 5 tys., a teraz liczbę ofiar niektórzy szacują nawet na 10 tys. Jaka była pani pierwsza reakcja na wiadomość o trzęsieniu?
Róża Thun: – W pierwszej chwili pomyślałam o naszych znajomych, usiłowałam się do nich dodzwonić, napisać mail albo sprawdzić na Facebooku, czy coś piszą. Dopiero teraz, po kilku dniach, zaczynają się odzywać, bo przywrócono internet. Widzę, że wszyscy, do których usiłowałam się dobić, żyją. I to wielka ulga. Ale widzę też, że mieszkają w namiotach, a nie w domach. I jak oglądam relacje z Katmandu, to generalnie wszystko wygląda dość makabrycznie.
Słyszymy o liczbie zabitych, ale w rzeczywistości nie wiadomo, czy podawane informacje są prawdziwe. Nie wiadomo, ilu ludzi zginęło, bo – po pierwsze – nikt nie dociera do mniejszych miejscowości w górach. Po drugie – nawet nie wiadomo, ilu ludzi dokładnie mieszka w Katmandu i jego okolicach, bo tam nie ma dowodów ani jakichkolwiek spisów, więc w sumie trudno oszacować liczbę ofiar. Nikt nie dociera do mniejszych miejscowości poza Katmandu, bo nie ma jak. W reportażach z miejsca katastrofy dziennikarze często mówią, że coś dzieje się 50 km od Katmandu. Tyle że tam o takiej odległości mówi się po prostu, że to 2–3 dni drogi na piechotę od miejsca w którym się rozmawia.
Na pewno mnóstwo ludzi umrze jeszcze teraz, już po trzęsieniu ziemi, wskutek chorób, które się tam pojawią.
W Nepalu zawsze był wysoki poziom żółtaczki czy tyfusu. To się nie zmieniło od lat. Jest też potworne zanieczyszczenie. Na miejscu nie ma kolei, większość towarów przewozi się ciężarówkami z Indii, które jeżdżą na fatalnym paliwie.