Nowy rząd w Jerozolimie, koalicja likudowców Beniamina Netanjahu z prawicowymi i ortodoksyjnymi partiami, musi zmierzyć się z kolejną odsłoną konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Tym razem chodzi o 430 mln dol. długu, który narósł dlatego, że Palestyńczycy nie płacili za prąd, który Izraelczycy dostarczali do ich domów na Zachodnim Brzegu, we Wschodniej Jerozolimie i w Strefie Gazy. Strony nie mogą się dogadać co do ilości zużywanej energii i sposobu ściągania płatności. Izraelskie firmy, które odsprzedają energię władzom samorządowym palestyńskich miast i firmom dystrybucyjnym, uważają, że opłaty od Palestyńczyków powinni ściągać miejscowi urzędnicy. Ci z kolei twierdzą, że firmy dostarczające energię są zarejestrowane w Izraelu, więc palestyńskie urzędy niczego od nich wymagać nie mogą.
W 2010 r. Palestyńczycy nie zapłacili za 37 proc. wykorzystanej energii, a w 2013 r. na konta w Izraelu przelano zaledwie połowę należności. Dużą część zadłużenia generują mieszkańcy Strefy Gazy i rozsianych na Zachodnim Brzegu obozów dla uchodźców. Niezapłacone rachunki tylko z jednego obozu Tulkarm, gdzie mieszka 22 tys. Palestyńczyków, sięgają ponad 15 mln dol. Na razie Izrael potrąca część podatków, które co miesiąc zbiera w imieniu Autonomii Palestyńskiej, twierdząc, że w ten sposób równoważy sobie chociaż część strat. Palestyński rząd zapewnia, że dług spłaci co do grosza, ale mieszkańcy Tulkarm, których nie stać na kurczaka za 6 dol., rachunki za prąd dawno przestali płacić, i w ich sytuacji raczej niewiele się zmieni.