Jezus mieszka w glinianym domu z dziurą w dachu. Ma dwie żony, czarną i białą, czworo dzieci, kozę oraz plazmowy telewizor. Żyje z pożyczek. Całymi dniami przesiaduje w kawiarni. Pytany, dlaczego nie załata dziury, z której się leje do mieszkania, wzrusza ramionami: – Murarza to ja mogę zagrać.
Średniowieczny podróżnik ma depresję. Przesiaduje w lepiance na przedmie-ściu i ogląda z synem włoski serial, w którym wciąż umiera. Ból duszy łagodzi ha-szyszem.
Rzymski żołnierz prowadzi stoisko na lokalnym suku. Biblijny patriarcha sprzedaje bułki w sklepie. Sługa faraona oprowadza Francuzów po muzeum filmu. Więzień Guantanamo, paląc ekologiczne uprawy z okolic Tangeru, jak nazywa skrę-ty, opowiada o swej przyjaźni z Bradem Pittem...
W marokańskim Ouarzazate, u wrót Sahary, kilkadziesiąt tysięcy ludzi czeka na kino. Wszyscy wiedzą, jaki film powstanie w studiach na pustyni, kiedy, jakiej produkcji i z jakim budżetem. Jeśli biblijny – zapuszczają brody. Jeśli akcji – popra-wiają sprawność. Każdy chce zostać statystą, kierowcą, dostawcą, zrobić cokolwiek, co przyniesie pieniądze.
Być jak Federico
Twórca Ouarzazate, słynny reżyser, producent i przyjaciel gwiazd, 72-letni Souheil Ben Barka nie udziela wywiadów, ale przyjmuje gości. Jego rezydencja mieści się w pobliżu pałacu królewskiego w Rabacie, wśród otoczonych murami i strzeżonych przez gwardię posiadłości rodziny panującej. W salonie, obok dzieł sztuki afrykańskiej, wiszą festiwalowe nagrody.
Życie Ben Barki przypomina film. Wychował się w Timbuktu – mitycznej osa-dzie w głębi Sahary. W wieku 16 lat otrzymał stypendium na studia matematyczne do Rzymu. – Po kilku miesiącach autobus, którym jeździłem na uczelnię, przy-padkowo wjechał na plan filmowy – opowiada rozbawiony. – Wysiadłem, żeby się rozejrzeć, zostałem do wieczora i nigdy już nie wróciłem na uniwersytet. Film nosił tytuł „Osiem i pół”, reżyserował Federico Fellini.
Souheil zrezygnował ze studiów – w Maroku uznano go za szaleńca po raz pierwszy. Stracił stypendium, nocami pracował w barze, za dnia studiował w szkole filmowej, aż w 1966 r. operator Vittorio Storaro ściągnął go na plan do Piera Paola Pasoliniego. Kręcili „Króla Edypa” na Saharze. – W tamtym czasie dotarcie do Ouarzazate było wyczynem – wspomina Ben Barka. – Autobus jechał 10 go-dzin po krętych górskich drogach. Osada przypominała Timbuktu. Na miejscu nie było nic. Studia, hotelu, stacji benzynowej, banku. Wokoło krążyli nomadzi na wiel-błądach. Pieniądze dowożono nam helikopterem kopalni ołowiu.
Społeczność osady podchodziła do filmowców z dystansem, choć w Maroku nakręcono wiele filmów: „Le Cavalier Marocain” braci Lumière (1897 r.), obrazy Jose-fa von Sternberga, Alfreda Hitchcocka, Orsona Wellesa, ale statystów traktowano jak dzikusów. Pracowali w zamian za jedzenie.
Na Saharze ekipie Pasoliniego pomagał charyzmatyczny swojak Nacer Oujri, który otrzaskał się z kamerą na planie „Lawrence’a z Arabii”. – Włosi świetnie pła-cili, więc mężczyzn łatwiej było pozyskać – wspomina – ale kobiety i dzieci odmawiały z pobudek religijnych. Tu jest Południe, nosi się czadory! Oujri jeździł ciężarówką po wioskach i przemawiał do kieszeni Berberów. Został tłumaczem, sze-fem castingu, prawą ręką, aktorem i kochankiem Pasoliniego. Ben Barka – asysten-tem mistrza.
W latach 70. Souheil nakręcił dwa filmy zakazane w Maroku. Pierwszy o eks-ploatacji małych dzieci przy tkaniu dywanów („Tysiąc i jedna dłoń”), drugi o walce irańskiego patrioty z dominacją zachodnich koncernów („Wojny naftowej nie bę-dzie”). – W efekcie Niemcy przestali kupować nasze wyroby, a szach dostał szału – opowiada. W ojczyźnie Ben Barka uchodził za skończonego, uznano go za szaleńca po raz drugi.
Król, który kochał kino
Hassan II, jeden z największych despotów świata arabskiego, kochał artystów. Urządzał w pałacu turnieje retoryczne, przed zaśnięciem kazał sobie recytować poe-zje i pasjami oglądał filmy. Poruszony debiutem Ben Barki wysłał mu czek na 200 tys. dol. – Od tej pory zawsze mnie wspierał – wspomina Souheil. – Na przykład kiedy prosiłem o zatrzymanie rafinerii, bo dym przeszkadzał mi w zdjęciach, albo o wynajęcie Concorde’a.
W 1986 r. władca wręczył mu nominację na dyrektora Centre Cinematogra-phique Marocaine. – Posmutniałem. Byłem artystą, a nie urzędasem. Przygoto-wywałem właśnie największy film w dziejach Maroka, odpowiednik waszych „Krzyża-ków” – opowiada Ben Barka. Hassan II uśmiechnął się: Czy 2 mln dol. ci wystar-czą? Chciałbym jeszcze 5 tys. żołnierzy i lotniskowiec – odpowiedział filmowiec. A jak rozruszasz naszą kinematografię? – zaciekawił się król. Poproszę, aby Jego Wy-sokość zbudował międzynarodowe lotnisko w Ouarzazate. Hassan II kazał dzwonić do ministra infrastruktury: Słuchaj, jest u mnie pewien szaleniec, nazywa się Ben Barka. Mówi, że trzeba zbudować lotnisko. Jutro zaczynacie!
Souheil stworzył w Maroku niezależne kino. – Oddał wpływy z reklam tele-wizyjnych Narodowej Komisji Kinematograficznej, złożonej z artystów, która decyduje o finansowaniu scenariuszy – opowiada z podziwem krytyk Abdilah Jouhari. – Otworzył nas na świat, ściągnął gwiazdy...
Najjaśniejszą był Martin Scorsese. – Dowiedziałem się, że Cinecitta pod presją Chin odmówiła kręcenia „Kunduna” – wspomina Ben Barka, pogryzając pastillę. – Dzwonię do Martina: Przyjedź na Saharę. Ale skąd weźmiesz staty-stów? – on pyta. Czterystu, bez paszportów, przywiozłem samolotami z Butanu. Nie pytaj, jak to zrobiłem. Pozostali byli potomkami marokańskich żołnierzy Legii Cudzo-ziemskiej, którzy wrócili do kraju po wojnie w Indochinach. Na planie wystąpiło 1800 skośnookich statystów.
„Kleopatra”, „Kundun”, „Asteriks i Obeliks”, „Gladiator”, „Gra o tron” – superpro-dukcje, zatrudniające przez lata tysiące Berberów, zmieniły oblicze Ouarzazate. Wy-kreowały miasto liczące 70 tys. mieszkańców, reklamujące się jako miejsce, gdzie nigdy nie pada deszcz, oddalone o trzy godziny lotu od europejskich stolic, wyposa-żone w cztery studia, setki dekoracji, 6 tys. statystów, profesjonalną obsługę tech-niczną, pracującą 10 godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu, gdzie producenci mogą liczyć na ulgi podatkowe, a gwiazdy na spełnianie kaprysów. – Dla Seana Connery’ego zbudowałem pole golfowe – opowiada Ben Barka. Brad Pitt co weekend latał do Londynu.
W 2000 r. Ouarzazate zarobiło 145 mln dol., dając zatrudnienie tysiącom ludzi, ale po ataku na World Trade Center nastąpił dwuletni paraliż. Miasto uratował „Alek-sander”, pomogło „Królestwo Niebieskie”.
Akcja, yalla!
Filmowa terenówka wjeżdża do najstarszego studia na Saharze, Atlasu, zało-żonego w 1983 r. Wokoło stoją makiety samochodów, rzymskie rydwany, dekoracje do „Asteriksa”, fronton tybetańskiego klasztoru, a między nimi majestatycznie space-rują kozy.
Właśnie trwa awantura. Jednemu ze statystów, zwalistemu chłopu, który za-snął na planie, odmówiono wypłaty. Berber krzyczy do szefa castingu Brahima Choukri: – I ty się mienisz muzułmaninem! Wyprowadza go sześciu strażni-ków.
Brahim jest najważniejszym człowiekiem w Ouarzazate. Połowa mieszkańców go nienawidzi, druga połowa przymilnie się uśmiecha, gdy Choukri sięga do rekla-mówki, w której trzyma pliki banknotów. W betonowej kanciapie udającej biuro, gdzie asystenci gotują tadżin na butli gazowej, wiszą setki portretów kandydatów do filmu trzymających w dłoniach kartki z numerami telefonów komórkowych. – Bezrobotni, murarze, rolnicy, piekarze, łaziebni, emeryci wojskowi, taksówkarze, handlowcy... – wszyscy są zawodowcami – wylicza Brahim. – Są punk-tualni, wiedzą, jak się ustawić do kamery, szanują harmonogram, kostiumy, słuchają reżysera, grali już w setkach filmów. Ma w tej bazie dane 3 tys. ludzi gotowych wystąpić w każdej chwili.
Terenówka wjeżdża na pustynię. Dokoła widać mur otaczający 160 ha filmowej ziemi, a na horyzoncie – śnieżne szczyty Atlasu. Ciepły wiatr unosi w górę żółte fał-dy piasku. Z oddali wyłania się gipsowy zamek, który grał w „Gladiatorze”. – Teraz przystosowaliśmy go do kanadyjskiego serialu – opowiada dyrektor połączonych studiów Atlas i CLA Zahri el Houssaine. – Tak jest taniej. Obecnie kręcone są dwie superprodukcje: „King Tut” z Benem Kingsleyem (1400 statystów, 700 robotni-ków) i „Biblia” (800 statystów, 500 robotników).
Zza kartonowej makiety wyjeżdżają na koniach dwaj rzymscy żołnierze: jeden rozmawia przez komórkę, drugi pali papierosa. – Dzisiaj mamy na planie 66 staty-stów, 16 kaskaderów i 12 aktorów – melduje szefowa kostiumów Nezha Dakil. Dziś o czwartej rano sytuacja wyglądała tak: – Statysta, który miał grać więźnia, sprzedał numerek z castingu Afrykańczykowi. Rozumiesz – Nezha wpada w iry-tację – czekamy na jasnego blondyna, a przychodzi Murzyn...
Rozmowę przerywa głos syreny. – Akcja, yalla! Przed kamerą rzymscy żołnierze ciągną dwóch spętanych chrześcijan (jeden jest rzeczywiście czarny). Na-gle statysta przebrany za Żyda odchodzi od grupy, rozkłada dywanik, klęka i zaczyna modły. Houssaine się uśmiecha: – Tego nie było w scenariuszu...
Przyjaciele gwiazd
Na uliczkach Ouarzazate dzieci bawią się w kino. Legioniści mają złote hełmy i drewniane miecze, operator filmuje ich przez puszkę bez denka. – Spójrz dokoła – pokazuje Mustapha Rachdi, aktor i właściciel taksówki. – Oni wszyscy grali. Całe ulice! Zaczepia ludzi wystających przed domami: – Widzieliście Azi-za?
Mustapha był w młodości pasterzem i członkiem amatorskiej trupy teatralnej. W latach 80. przyjechał do Ouarzazate szukać szczęścia. Wystąpił w 14 filmach biblij-nych. Szczęście dopisało, gdy poszukiwano owczarza do amerykańsko-francuskiej produkcji z Bradem Pittem. Dzięki temu Rachdi spędził 16 dni z gwiazdami. – Brad i Cate Blanchett byli u mnie w domu – nabija fajkę marihuaną. – Prości, szczerzy, normalni, zagrali w „Babel” po mistrzowsku...
Jako statysta zarabiał 25 euro dziennie (bochenek chleba kosztuje 10 euro-centów), jeśli coś mówił lub śpiewał, stawka rosła. Po „Babel” otrzymał kartę profesjonalisty i 400–600 euro dniówki. Występował w Berlinie, Norwegii, Belgii. Za-inwestował w pick-upa, żeby dorobić wożeniem sprzętu filmowego. W Ouarzazate jest symbolem sukcesu. – Kino przyniosło nam szansę – mówi. – Jedni zo-stali aktorami, inni rzemieślnikami, a jeszcze inni kręcą małe biznesy.
Z zarośli wychodzi mężczyzna w stroju kupca. Otrzepuje się z piasku. – Aziz! Wszędzie cię szukamy! – wita go Mustapha.
– Od czwartej rano byłem na planie, musiałem odpocząć – wyjaśnia z uśmiechem Abdelaziz. Pokazuje muzeum filmu, które zorganizował w glinianej ko-mórce. Na jednym zdjęciu jest Mojżeszem, na innym stoi obok Kirka Douglasa. Czte-ry razy grał bin Ladena. – To był jednak ktoś. Osobowość! – peroruje z dumą. Dzięki filmom wyremontował dom. Utrzymuje żonę i czworo dzieci. Biznes Aziza to detaliczna sprzedaż papierosów z drewnianej tacy zawieszonej na piersiach.
Przyjaciel Toma Hanksa Abdelilah Wahbi śledzi portale filmowe w kawiarni z internetem. Marzy o roli, która pomoże mu załatać dziurę w dachu. Trzy razy grał Je-zusa, raz Judasza, potem strącił rakietą amerykański helikopter i został terrorystą, a po śmierci odrodził się jako gladiator. Dlaczego gra? Ma mauchub, wyjaśnia Muspapha, dar płynący z serca. – No, ale i dla forsy – precyzuje Abdelilah. – Kiedy nie pracujemy, jemy powietrze.
– Daj mu 100 dirhamów – szepce na ucho Rachdi.
Mohamed Soussi prowadzi do bielonej izby, gdzie wraz z nieletnim synem, żoną i bezrobotną córką oglądają na odtwarzaczu film. W chwili kiedy on pojawia się na ekranie, wstaje i powtarza: – Czy mam grać po włosku czy po francusku? Po włosku, proszę bardzo... Rzuca na stół fotosy, kontrakty, płyty, wczuwa się w rolę i odgrywa spektakl. – Tu jestem w „Janie Pawle II”, tu w „Hidalgo”, tu w „Księciu Persji”, a tutaj, kiedy jeszcze byłem żołnierzem. Mohamed lubi historię, teatr i pływanie, nie znosi karate. Jest wrażliwcem (żąda 40 euro za rozmowę, przystaje na 10).
Czekając na Pasoliniego
Po pustyni przesuwa się mały kondukt. Berberzy przebrani za rzymskich żoł-nierzy odruchowo dołączają do orszaku. Imam, w błyszczącym kasku, improwizuje porywającą mowę nad mogiłą. Nagle uroczystość przerywa głos megafonu: – Wszyscy na plan! W jednej chwili okolice grobu pustoszeją.
Specyfikę miasteczka najpełniej opisuje Daoud Aoulad Syad, reżyser filmu „Czekając na Pasoliniego”: – Dowiedziałem się, że Berberzy wciąż proszą, żeby Nacer Oujri załatwił im pracę u swego przyjaciela, choć Pasolini dawno już nie żyje. Ponieważ kocham takie klimaty, przyjechałem na Saharę.
W wiosce Zagora zetknął się z folklorem, który zaczął przenikać do filmowych fabuł. – Postawiliśmy dekorację meczetu na polu statysty Mohy – opowiada. – Po kilku dniach dwie osoby przyszły się tam modlić. Trzeciego dnia – dzie-sięć. Czwartego przestraszony Moha założył kłódkę. W końcu przybyła cała osada, prosząc, żeby otworzył. Ludzie modlili się w dekoracjach.
Ekipa szybko zaprzyjaźniła się ze statystami. Jeden z nich, odbierając po czterech dniach wypłatę, zaczął płakać: Chciałbym z wami zostać do końca, za-płaćcie mi tylko połowę, prosił. Wciągnęła go atmosfera baśni. Syad to rozu-mie. Jako siedmioletni chłopiec zagrał w filmie: – Kazali mi się włamać do samo-chodu, okraść go, zdemolować i jeszcze za to zapłacili. Tego dnia odkryłem ki-no.
Postanowił, że gdy dorośnie, zostanie kimś, kto zarządza całą tą magią.
***
Autor dziękuje Jamalowi Souissi z Tangerine Cinema Services i Ambasadzie RP w Rabacie za pomoc i wsparcie.