Gdy na początku lat 80. Polskę ogarnęła fala strajków, wielu Niemców zareagowało sceptycznie. „Nie można mniej pracować i więcej zarabiać” – rozumowali. W NRD był to wręcz stały motyw państwowej propagandy. Dziś to Niemcy częściej przerywają pracę. 10 maja skończył się najdłuższy w historii – aż sześciodniowy – strajk maszynistów Niemieckiej Kolei. Związkowcy mówią jednak tylko o przerwie. Strajkują lub strajkowali ostatnio również m.in. piloci, listonosze i wychowawcy przedszkolni. „Witamy w Republice Strajkowej Niemiec” – pisze „Die Welt”.
Według Instytutu Gospodarki i Nauk Społecznych (WSI) rocznie na tysiąc zatrudnionych przypada w Niemczech 16 dni strajkowych, trzy razy więcej niż w Polsce. Owszem, to wciąż dużo mniej niż we Francji (139), ale ten rok może być rekordowy. Do połowy maja strajkowano tu już przeszło dwa razy dłużej niż w całym ubiegłym roku – wyliczył Instytut Gospodarki Niemieckiej (IW) w Kolonii. Przyczyn jest kilka. Tam gdzie kiedyś negocjowano układ zbiorowy dla całej grupy zawodowej, dziś coraz częściej trzeba to robić na poziomie zakładu. Tak dzieje się np. w prywatyzowanych szpitalach. Po drugie, w ostatniej dekadzie wzrosły wpływy małych związków zawodowych, takich jak lotniczy Cockpit czy kolejowy GDL. Związkowi giganci – jak Ver.di – organizują więc strajki, by pokazać, że wcale nie gorzej dbają o interesy pracowników. Po trzecie, gra toczy się już nie tylko o podwyżki płac i czas pracy. Pracownicy Postbanku domagali się gwarancji zatrudnienia do 2020 r. Piloci Lufthansy walczyli o utrzymanie przywilejów emerytalnych.