Dopiero co Waszyngton chwalił się sukcesami w wojnie z Państwem Islamskim w Iraku – likwidacją jednego z jego przywódców Abu Sayyefa i odbiciem Tikritu. W wyniku ofensywy wojsk irackich wspieranych przez amerykańskie lotnictwo ISIS jest w odwrocie – mówili rzecznicy Pentagonu.
Tymczasem w niedzielę padło Ramadi, stolica sunnickiej prowincji Anbar, 100 km od Bagdadu. Obserwatorzy są zgodni – to największe dotychczas zwycięstwo Państwa Islamskiego. Zabicie Abu Sayyefa nie ma znaczenia, wodzowie dżihadystów są zastępowalni, natomiast łupem zdobywców Ramadi padła kolejna wielka partia broni świeżo przysłanej z Bagdadu.
W łeb bierze strategia USA w Iraku, której podstawą miało być wyszkolenie armii rządowej, aby w walce z ISIS nie musiała korzystać z pomocy popieranej przez Iran szyickiej milicji. Nowy premier iracki, Haider al-Abadi, na apel sunnitów z Anbar wysłał ją na odsiecz nieudolnym wojskom.
Liczono, że Abadi, bardziej skłonny do współpracy z sunnicką mniejszością niż jego poprzednik Nuri al-Maliki, doprowadzi do przeciągnięcia na stronę rządu lokalnych sunnickich liderów – z których część uważa ISIS za mniejsze zło – i powtórzenia niejako operacji z lat 2006–2007, kiedy sunnici z Anbar skierowali się przeciw działającej tam wtedy irackiej Al-Kaidzie. Wówczas jednak główną siłą walczącą z islamistami było wojsko amerykańskie. Obecnie go nie ma i Amerykanie ograniczają się do bombardowań lotniczych. To najwyraźniej nie wystarcza.
Eksperci militarni i specjaliści od Bliskiego Wschodu przewidywali to już wtedy, gdy w lecie ubiegłego roku amerykańskie lotnictwo włączyło się do działań przeciw ISIS. Ataki z powietrza mają ograniczony zasięg, bo chodzi o minimalizację ofiar wśród cywilów.