Firmy sondażowe mają trudną wiosnę. Straciły sporo wiarygodności podczas wyborów prezydenckich w Polsce. Niesłusznie przepowiedziały przegraną Beniamina Netanjahu w wyborach parlamentarnych w Izraelu. Zapowiadały też remis w Wielkiej Brytanii, tymczasem skazywani na trudne koalicje konserwatyści zdobyli większość w Westminsterze i komfort samodzielnego rządzenia. W żadnej poprzedniej kampanii nie było tylu danych, a mimo to przewidywania zawiodły – podnosi alarm brytyjski dziennik „Guardian” i wzywa do pilnej naprawy sondaży. Co idzie nie tak?
Późni i nieśmiali
Tradycyjne badanie preferencji wyborczych zawiera sakramentalne pytanie zaczynające się od słów: „gdyby wybory odbywały się dziś”, i zazwyczaj, po losowaniu numerów, przeprowadzane jest przez telefon. Najlepiej stacjonarny, bo w przypadku ordynacji nakazującej walkę o mandaty w okręgach jednomandatowych lokalizacja abonenta jest kluczowa. Feler polega na tym, że użytkowników telefonów na okrągło bombardują doradcy finansowi lub sprzedawcy garnków. Na rozmowę z telefonicznym ankieterem zgadzają się więc szczególnie cierpliwi albo nieasertywni i to spośród nich próbuje się wyłonić niewielką grupę obywateli reprezentujących całe społeczeństwo.
Brak raptusów wśród pytanych nie wypacza jednak wyników tak mocno jak tzw. late swing. W warunkach brytyjskich (znów – nie wiadomo, jak wiarygodne to dane) 18 proc. wyborców decyduje, na kogo odda głos, dopiero w dniu wyborów, dodatkowe 13 proc. nie ma pewności jeszcze na kilka dni przed pójściem do urn.