Najpierw huk, gdzieś w oddali, kilkadziesiąt metrów od sceny. Potem kolejny, tym razem bliżej, dużo bliżej, tam gdzie roiło się od ludzi. Słup dymu, skrawki plakatów wyborczych w powietrzu. Potem zamęt, płacz kobiet i dzieci, napór tłumu uciekającego z miejsca wybuchu i ewakuacja ciężko rannych. Za nimi ścieżka krwi.
Bilans zamachu terrorystycznego na wiecu wyborczym Ludowej Partii Demokratycznej (HDP) w Diyarbakir, stolicy tureckich Kurdów: trzy ofiary śmiertelne, ponad stu rannych.
Do dziś aresztowano jednego podejrzanego, jak się później okazało członka tzw. Państwa Islamskiego. Winą za przelew krwi Kurdowie obarczają jednak prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana, który nawołując Turków do głosowania na rządzącą Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), podczas kampanii wyborczej wyzywał polityków HDP od terrorystów, gejów i agentów ormiańskiej diaspory.
Zemsty Kurdowie dokonali przy urnach.
Pokonanie progu
7 czerwca, czyli w dwa dni po ataku, nad Diyarbaki grad sztucznych ogni, petard, kurdyjskich piosenek i salw z karabinów. Mimo apelu, by unikać zgromadzeń, tysiące zwolenników prokurdyjskiej HDP zebrała się wokół siedziby partii. „Nasi do parlamentu!” – śpiewali jedni. „Niech żyje Apo!” – skandowali inni, mając na myśli uwięzionego od 16 lat przywódcę Partii Pracujących Kurdystanu (PKK) Abdullaha Öcalana. Z trąbiących samochodów wylewali się młodzi ludzie, wymachując kurdyjskimi flagami, gwiżdżąc, wznosząc dwa palce w górę w geście zwycięstwa.
W wyborach parlamentarnych, które odbyły się tego dnia w Turcji, to właśnie HDP, uważana niegdyś wyłącznie za polityczne wcielenie znienawidzonej przez Turków PKK, odniosła największe zwycięstwo.