W sobotę 13 czerwca w Tbilisi upał był jak diabli. Natalia Amaglobeli, redaktor naczelna portalu Agenda.ge, wyjechała na weekend posprzątać swoją podmiejską daczę, 9 km od miasta, do Achaldaby. W nocy zaczęło lać i w daczy wysiadł prąd. Natalia siedziała przy świeczkach i smętnie dumała nad tym, ile niepotrzebnej pracy włożyła w posprzątanie ogrodu. Rano odkryła, że jest odcięta od świata. Od wzgórza, pod którym leżała dacza, w wyniku ulewy oderwał się wielki kawał zbocza i runął w dół. Pośrodku drogi łączącej Achaldabę z resztą świata ziała świeżo powstała przepaść. Z Achaldaby ją i jej sąsiadów ewakuował helikopter. Przez całą noc nie zdawała sobie sprawy, że znajduje się w samym centrum katastrofy.
Bo to właśnie milion metrów sześciennych błota wyrwanych ze zbocza pod Achaldabą zatamowało rzekę Werę, a gdy tama została w końcu zerwana, wdarło się do miasta jak wodospad. Woda zmieszana z ziemią, kamieniami i gałęziami wlewała się do domów, zalewała i wywracała samochody, docierając aż do placu Bohaterów niedaleko centrum miasta. To właśnie niedaleko zerwanej zapory zginęła pierwsza z 20 ofiar powodzi.
Napierający, błotnisty strumień runął na przytułek dla bezpańskich psów, prowadzony przez Tamaza Elibaraszwiliego przy ulicy Swanidze. „Schroniska już nie ma” – pisał ponuro na drugi dzień Tamaz na Facebooku. „Niewyobrażalna tragedia. Większość psów poniosła śmierć”. Niedługo później powódź wdarła się do pobliskiego zoo, które w krótkim czasie zostało zalane prawie całkowicie i zaczęło przypominać tonącą arkę Noego.
Zrozpaczone zwierzęta szamotały się po wybiegach. Małpy nie miały szans: woda sięgała metr powyżej ich klatek. Świadkowie opowiadali o przeraźliwym ryku niedźwiedzi dostrzegających nadchodzący kataklizm.