Tysiące osób wyszły na ulice Erywania i kilku innych miast Armenii, by wystąpić przeciw znacznej podwyżce cen energii elektrycznej. Zdecydował o niej rząd, chcący wesprzeć firmę handlującą prądem, która przynosi straty. A że firma ta jest rosyjską własnością, w trwającym ponad tydzień proteście niektórzy dostrzegli m.in. kandydata na armeński majdan. Armenia coraz mocniej odczuwa skutki rosyjskiej recesji gospodarczej. Ale mimo prób rozpędzenia stołecznego zgromadzenia za pomocą armatek wodnych i pałek, pierwszy tydzień manifestacji bardziej niż wydarzenia z Kijowa przypominał raczej niedawną okupację kilku dzielnic Hongkongu. Erywańczycy też zorganizowali pokojową uliczną fiestę i transmitowali ją w portalach społecznościowych. Studenci z Hongkongu domagali się konkretnej reformy i podobnie, z jednym głównym postulatem, zaczynał się elektryczny protest.
Rosja, sojusznik i jedyny sponsor odizolowanej od świata i skłóconej z sąsiadami Armenii, próbuje pomóc rządowi prezydenta Serża Sarkisjana. Dziennik „Kommiersant” podpowiada, że zadłużonego dystrybutora prądu może odkupić któryś z rosyjskich oligarchów z ormiańskimi korzeniami, być może działający na rynku nieruchomości Samuel Karapetjan. Poprzednio Ormianie masowo zaprotestowali wiosną 2008 r., po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich. Pokojowe zebranie skończyło się po 9 dniach interwencją policji, 10 zastrzelonymi ofiarami i 20-dniowym stanem wyjątkowym.