Kiedy premier Aleksis Tsipras zapowiadał w telewizji niedzielne referendum, oni nieświadomi pili wino, jedli i śpiewali w jednej z tawern w mieście Trikala w centralnej Grecji. Niektórzy tańczyli – albo razem, skoczne sirtaki, albo w pojedynkę – wychodzili na środek sali, przed muzyków, zamykali oczy i dawali się nieść tej wewnętrznej sile, która w tańcu zeibekiko zastępuje ustalone kroki.
Ponad setka osób w podobnym wczesnoemerytalnym wieku. Dzieci greckich uchodźców, partyzantów z czasów wojny domowej, którzy znaleźli azyl w Polsce. Przyjechali do Grecji, gdy upadła junta czarnych pułkowników, z górą cztery dekady temu. Rozsiani po całym kraju, raz do roku zjeżdżają w jedno miejsce. Przez trzy dni wspominają dawne czasy w Polsce i dobrze się bawią. Także w kryzysie. Bo jeszcze ich stać, żeby zapłacić za całonocną imprezę 12 euro.
Gdy rankiem zawiani wracali do hotelowych pokoi, telewizje informacyjne nadal mełły newsa o referendum, w kółko puszczały wystąpienie Tsiprasa, który tłumaczył, dlaczego po pięciu miesiącach rozmów zerwał negocjacje z wierzycielami w Brukseli i dlaczego plebiscyt jest koniecznością. Z tym że niektórzy obywatele nie włączyli w nocy telewizora. Zasnęli, nie wiedząc, jak bardzo przyspieszyła historia.
Kilka godzin później, po krótkim spaniu i śniadaniu, polscy Grecy jechali już małym busem na krajoznawczą wycieczkę nad jezioro Plastiras. Wtedy się zaczęło. Referendum? Co za referendum!? Kiedy? Jakie będzie pytanie? – „Czy plan porozumienia z wierzycielami powinien być zaakceptowany”.