Premier Aleksis Tsipras podał się do dymisji. Oficjalnie – bo wyczerpał mandat, jaki Grecy dali mu w styczniowych wyborach. Nieoficjalnie – bo chce rozprawić się z buntownikami we własnej partii i wrócić wzmocniony na stanowisko szefa rządu. Rebeliantów w łonie Syrizy było sporo – grupa ok. 40 posłów i posłanek działała w ostatnich tygodniach wbrew swojemu premierowi, zarzucała mu zdradę lewicowych ideałów. Poszło o umowę pożyczkową (tzw. memorandum), którą Tsipras wynegocjował z zagranicznymi wierzycielami. Dzięki niej Ateny nie zbankrutują, ale zwykli ludzie słono za nią zapłacą – poprzez bolesne reformy, drakońskie cięcia i oszczędności. Rozłamowcy robili, co mogli, by porozumienie nie przeszło przez parlament, ale premierowi pomogła opozycja.
Tsipras uznał, że na dłuższą metę w ten sposób rządzić krajem niepodobna. Przyspieszone wybory odbędą się pod koniec września i, jeśli wierzyć sondażom, ponownie wygra je Syriza. Opozycja jest słaba, nie ma na siebie pomysłu, a przede wszystkim brakuje jej lidera. W żadnej partii nie ma polityka, który cieszyłby się podobną popularnością co Tsipras i dysponował choć połową jego charyzmy. 41-latek zaczarował Greków, a ci zdążyli mu już w większości wybaczyć nieczynne banki, widmo powrotu drachmy czy historię z lipcowym referendum (namawiał za głosowaniem przeciwko ofercie wierzycieli, a później sam zgodził się na gorsze warunki). Wielu wyborcom podoba się, że ich premier grał ostro, że postawił się politykom z Berlina i technokratom z Brukseli. Może i przegrał, ale walczył: kto, jeśli nie on, ma wydźwignąć ich kraj z kryzysu?