Widok jest taki: M1 łączy stolicę Gruzji, Tbilisi, z pozostałymi najważniejszymi miastami kraju: Kutaisi i Batumi. Oś Gruzji. Po skwierczącym asfalcie sunie kawalkada marszrutek wypakowanych turystami: jedni nad morze, drudzy w góry. Suną też tiry, bo M1 łączy Baku i Teheran ze Stambułem i Ankarą. Azję z Europą.
300 metrów od krawędzi jezdni tkwią zielone znaki graniczne Osetii Południowej, postawione tu niedawno przez Rosjan. Z M1 widać je bardzo wyraźnie. Parę kilometrów dalej, u podnóża gór, bieleją mury bazy rosyjskiego wojska.
Na szczęście nie zanosi się, aby to wojsko miało przepołowić autostradę, bo granica Osetii Południowej wyznaczona została ponoć – tak twierdzą separatyści – na podstawie radzieckiej mapy z 1924 r., kiedy sporne dziś tereny zostały włączone jako obwód autonomiczny do Gruzińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Ponoć, bo usytuowanie znaków granicznych nie zawsze się zgadza z gruzińską kopią tej mapy. Gruzińskie i zachodnie – w tym polskie – media donoszą, że Rosjanie przesuwają granicę według własnego widzimisię, ale – jak twierdzą członkowie unijnej obserwacyjnej misji EUMM – wygląda na to, że po prostu konsekwentnie dążą do odtworzenia granic radzieckich.
– Nie znamy takich map Osetii Południowej, które wchodziłyby na drogę M1 – zgodnie twierdzą nasi gruzińscy rozmówcy, ale brzmi to trochę jak dodawanie sobie animuszu.
– Owszem, gruzińska doktryna militarna bierze pod uwagę scenariusz, w którym Rosja przecina Gruzję na dwie części – mówi nam politolożka Tamar. – Przecinając M1 i idąc dalej na południe, mogłaby stworzyć korytarz do Armenii, która jest rosyjskim sojusznikiem i świeżym członkiem Unii Eurazjatyckiej.