Najprostsza odpowiedź: bo zabrakło portugalskiego Aleksisa Tsiprasa. Chociaż sojusz centroprawicowy stracił bezwzględną większość w parlamencie, zdecydowanie pokonał prowadzących przez długi czas w sondażach socjalistów. Lewicowa koalicja, współpracująca z Syrizą, dostała tylko 10 proc. głosów i nie zdołała powtórzyć sukcesu swojej starszej greckiej siostry. Nic dziwnego, że portugalskie wybory nie wzbudziły takich emocji jak greckie.
Jednak brak charyzmatycznej postaci na lewicy to niejedyny powód, dla którego portugalska polityka uniknęła trzęsienia ziemi. Premier Pedro Passos Coelho, inaczej niż jego greccy odpowiednicy, był bowiem konsekwentny we wprowadzaniu reform, jakie obiecał innym państwom strefy euro. Dysponując solidną większością, nie tylko ciął, ale też prywatyzował. Dotrzymał wszystkich obietnic i rok temu mógł z dumą oznajmić, że Portugalia pomocy już nie potrzebuje i poradzi sobie sama.
Poza tym premierowi pomogło zamieszanie u głównego konkurenta, czyli Partii Socjalistycznej. Trudno jej było uchodzić za alternatywę dla obecnych rządów, skoro sama zaczęła wprowadzać pierwsze oszczędności, zanim straciła władzę kilka lat temu. Do tego niedawno aresztowany został były premier, José Sócrates, wcześniejszy lider socjalistów, oskarżony o korupcję, pranie brudnych pieniędzy i przestępstwa podatkowe. To na pewno nie pomogło partii w walce o głosy rozczarowanych wyborców.
Jednak niedzielne wyniki nie powinny nikogo zmylić – Portugalczycy może ucierpieli w ostatnich latach nieco mniej od Greków, ale cięcia bardzo ich dotknęły. Bezrobocie co prawda spada, ale głównie za sprawą tysięcy ludzi wyjeżdżających za granicę, a nie ożywieniu na rynku pracy.