Gdyby szukać dziś na Zachodzie polityków najbardziej odległych od siebie światopoglądowo, konkurs mogliby wygrać Donald Trump i Jeremy Corbyn. Pierwszy z nich to czołowy kandydat na republikańskiego kandydata do Białego Domu. Drugi jest nowym szefem brytyjskiej Partii Pracy. Są jakby z dwóch światów. Trump odzieżowo celuje w klimaty Las Vegas i przemieszcza się własnym odrzutowcem, Corbyn wygląda, jakby spał w ubraniu, i porusza się własnym rowerem. Amerykanin wszędzie poza USA widzi wrogów, Brytyjczyk wszystkich chciałby przytulić, w tym niektórych dyktatorów. Trump jest brutalny i bezczelny, Corbyn – grzeczny i spokojny, wręcz eteryczny.
Tych dwóch to jednak para politycznych bliźniaków, a równoległe i niespodziewane przyspieszenie w ich karierach nie jest dziełem przypadku.
Obaj są przedstawicielami skrajnych nurtów politycznych, które w dość nieoczekiwany sposób weszły niedawno do wielkiej polityki, choć wcześniej traktowano je z politowaniem, jeśli nie z dozą humoru. Trump, jedyny w swoim rodzaju anarchokapitalista, prowadzi w sondażach wśród najpopularniejszych polityków amerykańskiej prawicy. Z kolei Corbyn, samozwańczy „neomaoista”, który 30 lat przesiedział w tylnych ławach laburzystów jako element folklorystyczny, miesiąc temu w głosowaniu na szefa tej partii zdobył ponad 60 proc. głosów, deklasując innych kandydatów.
Choć obaj mówią po angielsku, ich zakresy percepcji w zasadzie na siebie nie zachodzą. Corbyn chce ścigać takich bogaczy jak Trump. Ten z kolei proponuje zniesienie opodatkowania przedsiębiorstw. Odkąd Brytyjczyk przejął władzę w Partii Pracy, obiecuje wielką krucjatę przeciwko międzynarodowym korporacjom.