Niedzielne wybory parlamentarne w Turcji przywróciły pełnię władzy prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana i jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Ale to wcale nie był najgorszy z możliwych scenariuszy. Do parlamentu ostatecznie weszła kurdyjska Ludowa Partia Demokratyczna (HDP), minimalnie przekraczając 10-proc. próg wyborczy. „Gdyby HDP się nie udało, na wschodzie kraju wybuchłaby wojna domowa, bo Kurdowie uznaliby, że ich oszukano” – przekonuje prof. Cinar Ozen z Uniwersytetu Ankarskiego.
W kampanii obóz władzy przedstawiał wszystkich Kurdów – zarówno radykalnych, związanych z partyzantką Partii Pracujących Kurdystanu, jak i tych, którzy poparli umiarkowaną HDP – jako zbrodniarzy, którzy chcą podpalić kraj, czemu może zaradzić tylko AKP, jeśli zdecydowanie wygra wybory. Ale wypchnięcie Kurdów poza parlament również nie było na rękę władzom, które chcą przecież utrzymać przynajmniej iluzję dialogu z reprezentantami ok. 20 proc. społeczeństwa. Jak twierdzi komentator dziennika „Hurriyet” Yusuf Kanli, samo uznanie, że Kurdowie politycznie istnieją, musi teraz pociągnąć za sobą dalsze ustępstwa na rzecz tej mniejszości, „z prawem do jakiejś autonomii włącznie”.