[Artykuł został opublikowany w POLITYCE w grudniu 2015 roku]
Współczesna polityka jest z natury paliatywna. Nie przywraca zdrowia, a jedynie łagodzi objawy nieuleczalnych schorzeń. I Angela Merkel jest twarzą tej nowej polityki.
Ta jesień to dla Niemców nieprzyjemna pora. W ciągu kilku miesięcy nadkruszone zostały cztery filary narodowej dumy. Afera Volkswagena nadwątliła wizerunek najlepszego na świecie przemysłu samochodowego. Ujawnienie faktu, że Niemcy dali łapówkę, aby w 2006 r. zorganizować piłkarskie mistrzostwa świata, zbrukało nieskazitelny niemiecki futbol, a odkrycie manipulacji wokół stóp procentowych w Deutsche Bank – przekonanie o niemieckiej skrupulatności finansowej.
Natomiast chaos w rządzie Angeli Merkel wokół sprawy uchodźców oraz wyraźna zmiana nastrojów społecznych, łącznie z nasilającymi się atakami na cudzoziemców – wszystko to podkopało dumę Niemców z ich „kultury powitania”, która jeszcze latem pchała ich na dworce, aby tam kwiatami witać imigrantów.
Dziś zachwianie niemieckiego dobrego samopoczucia jest głębsze, niż się wydaje, i uderza osobiście w panią kanclerz, która 22 listopada obchodzi dziesięciolecie swych rządów. Jeszcze niedawno była nazywana żelazną kanclerzycą, najsilniejszą kobietą świata, „madame Europe”. We wrześniu filozof Peter Sloterdijk w jadowicie-cierpkim eseju dla dziennika „Handelsblatt” przepowiadał Niemcom następne 10 lat „drzemki pod jej dobrą opieką”. Ale już pod koniec października popularność „Matki Angeli” spadła o 10 pkt proc.
Kakofonia nastrojów
Gdy szef bawarskiej CSU Horst Seehofer powiedział, że jeśli Merkel nie zamknie granic przed uchodźcami, to przestanie być kanclerzem, gruchnęła debata, kto, kiedy i dlaczego mógłby ją zastąpić.