Granice w tym zakątku świata są przeważnie obce, narzucone przez kolonialistów, często wbrew jakiejkolwiek logice. Dlatego wiele z nich istnieje już dziś tylko na mapach, jak np. ta między Syrią i Irakiem. Ale z tureckimi granicami to zupełnie inna historia. Turcy mają na ich punkcie rodzaj obsesji, o czym boleśnie przekonali się niedawno Rosjanie.
Po upadku imperium osmańskiego zachodnie mocarstwa i sąsiedzi zaczęli dzielić jego terytoria, czego efektem był traktat z Sèvres z 1920 r. Zostawił on Turkom centralną Anatolię i oddał resztę – włącznie ze Stambułem i cieśninami – Grekom, Włochom, Brytyjczykom i Francuzom. Dla sierot po imperium trauma tamtego rozbioru była tak wielka, że do dziś mówi się w Turcji o „syndromie Sèrves”, na który składają się m.in. teorie spiskowe o sąsiadach czyhających na tureckie ziemie.
Wtedy, po traktacie z Sèvres, Turcy pod wodzą Kemala Atatürka chwycili jednak za broń i sami wywalczyli sobie republikę, która przetrwała do dziś w praktycznie niezmienionym kształcie. Powstało wówczas zupełnie nowe państwo, któremu trzeba było dopiero wymyślić nową tożsamość. Fundamentem tej nowej, republikańskiej tożsamości są właśnie granice. Wywalczone samodzielnie przez Turków, w pierwszych latach nowego państwa zyskały sakralny status. Dlatego ich naruszenie było i jest równoznaczne z podważaniem istoty Republiki Tureckiej. Rosjanie, żeby się o tym przekonać, musieli stracić samolot i pilota.
Kontakty zawieszone
W odwecie za zestrzelenie 24 listopada Su-24 Moskwa już zawiesiła kontakty wojskowe z Ankarą. Minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow jeszcze w dniu incydentu odwołał wizytę w Turcji i przestrzegł turystów przed wyjazdami do tego kraju, tłumacząc, że jest tam równie niebezpiecznie jak w Egipcie – 30 października nad Synajem doszło do katastrofy rosyjskiego samolotu, niemal na pewno na skutek zamachu.