W pierwszej turze wyborów regionalnych – w sześciu z 12 regionów kraju (nie licząc Korsyki) na pierwszym miejscu znaleźli się kandydaci FN, któremu przewodzi Marine Le Pen. Wprawdzie nigdzie ich listy nie zdobyły bezwzględnej większości – według sondaży FN uzyskał średnio mniej niż 30 proc. w całym kraju – ale i tak jest to najwyższy, historyczny wynik tej partii, dużo lepszy niż dwóch partii mainstreamowych: rządzących socjalistów i Republikanów Sarkozy’ego.
Z tych liczb widać, że gdyby obie te partie skutecznie wezwały swoich wyborców do przeciwstawienia się Frontowi – groźba jego zwycięstwa zostałaby zażegnana. We francuskim systemie proporcjonalnym najważniejsza jest druga tura głosowania, w niedzielę za tydzień, kiedy partie na miejscu drugim i trzecim odpowiednio wycofują swoich kandydatów i apelują o postawę, którą we Francji nazywa się republikańską: bronią wtedy wspólnych wartości przeciw skrajnej prawicy. Taką postawę obserwowaliśmy w wyborach prezydenckich w 2002 r. W pierwszej turze wygrał prawicowy Jacques Chirac z niespełna 20 proc. głosów, ale na drugim miejscu przeszedł niespodziewanie ojciec dzisiejszej triumfatorki Jean-Marie Le Pen, wyprzedzając rządzącego prezydenta, socjalistę Lionela Jospina o niespełna 200 tys. głosów. Pamiętam wyborców socjalistycznych, którzy dosłownie ze łzami wściekłości w oczach szli w drugiej turze głosować na prawicowca, czego nie robili nigdy w życiu. Rozumieli, że trzeba zagrodzić drogę skrajnej prawicy. Ostatecznie w lewicowej Francji prawicowy Chirac zdobył ponad 82 proc. głosów.
Dziś sytuacja jest inna. To pierwsze wybory w stanie wyjątkowym, po niedawnych krwawych zamachach terrorystycznych. O nich to – a nie o głosowaniach – mówi się przede wszystkim w domach, w prasie i telewizji.