Pogoda dopisała, komputery też się nie zawiesiły, więc z początkiem grudnia najnowocześniejszy okręt świata mógł wypłynąć w pierwszy próbny rejs. Amerykańska marynarka chucha i dmucha na „Zumwalta”, bo to jednostka rewolucyjna, nawet na pierwszy rzut oka bardziej przypominająca statek kosmiczny niż morski. Konstrukcja sprawia, że okręt na radarach wygląda góra na jachcik, zaś w rzeczywistości mierzy 180 m i jest najpotężniejszym niszczycielem w historii Ameryki.
Ostrożności nigdy za wiele, bo na „Zumwalcie”, upamiętniającym admirała Elmo Zumwalta, weterana drugiej wojny światowej, koreańskiej i wietnamskiej, ma się co popsuć. Wszystko – od napędu po sterowanie ostrzałem – jest innowacyjne i skomputeryzowane, więcej pracy mieli tu informatycy niż stoczniowcy. Z tym że dopiero testy zweryfikują, jak okręt radzi sobie z dużymi falami, a margines niepowodzenia jest tym węższy, że budowa „Zumwalta” znacznie się opóźniła i kosztowała 4 mld dol. (to, dla porównania, 40 proc. rocznych wydatków na zbrojenia i utrzymanie całej polskiej armii). „Zumwaltów” miało być więcej, ale zamiast 32 powstaną jeszcze najwyżej dwa klony okrętu.
Projekt nie osiadł jedynie na budżetowej mieliźnie. Futurystyczna – padają tu porównania do sowieckiego brutalizmu – pozbawiona kątów prostych bryła nie zasłania niewygodnego szczegółu, że ten ultranowoczesny niszczyciel rakietowy był z punktu widzenia doktryny morskiej przestarzały jeszcze przed położeniem stępki. Po prostu tak duże jednostki, o tak wielkiej sile ognia i tak drogie są już dziś tylko pamiątką po rozmachu zimnej wojny.
Każdy pływający czy powstający dopiero okręt to nie tylko element przyszłej wielkiej strategii, ale również – a być może przede wszystkim – część bieżącej polityki.