Mocą swej władzy wykonawczej, a więc omijając Kongres, prezydent Obama uszczelnia system kontroli nabywców broni palnej, aby utrudnić kupowanie jej przez przestępców i chorych psychicznie. Sprzedawcy broni działający dotąd na dziko – udając, że chodzi o prywatne transakcje, a de facto traktując to jako biznes – będą musieli uzyskać licencję, co łączy się z wymogiem sprawdzania kupujących przez przesłanie danych nabywcy do bazy prowadzonej przez FBI. Prezydent zapowiedział też zwiększenie personelu federalnej agencji do walki z nielegalnym handlem bronią.
Zdroworozsądkową i w istocie skromną inicjatywę Obamy popiera 67 proc. Amerykanów. Mimo to republikanie podnieśli larum, że prezydent nadużywa władzy i zagraża prawu obywateli do posiadania broni. Podobnie zareagowali 3 lata temu, blokując projekt ustawy rozciągającej obowiązek kontroli nabywców na wszystkich sprzedawców. Padały wtedy argumenty, że to wstęp do krajowego rejestru posiadaczy broni palnej, a stąd tylko krok do konfiskat – jakby można było odebrać broń 100 mln posiadaczy w USA. Wierzą w to niektórzy Amerykanie, traktujący swoją broń jako gwarancję wolności od „tyranii” rządu federalnego, ale cynicznymi politykami Partii Republikańskiej kieruje głównie lęk przed narażeniem się wyborcom na prowincji i osławionemu gun lobby.
Sprzedaż broni palnej w USA ostatnio wzrasta, częściowo z lęku przed terroryzmem. Niektóre stany uchwaliły ustawy zezwalające na wnoszenie pistoletów do budynków publicznych lub noszenie ich jawne, jak w westernach. Ale inne stany wprowadziły ograniczenia sprzedaży. Po serii masowych zabójstw dokonywanych przez psychopatów rośnie w siłę oddolny ruch domagający się restrykcji.