[Artykuł został opublikowany w POLITYCE w lutym 2016 roku]
Dziś najwyższy jest Burdż Chalifa. Ma 828 m i przypomina krzyżówkę pustynnego kwiatu z minaretem. W jego wnętrzu jest meczet i podniebny basen. Poza tym biura, pokoje hotelowe i apartamenty, ale duża część budynku nie nadaje się do wykorzystania – jest zbyt wąska. Nie szkodzi, chodziło przecież o efekt. „Patrzcie na mnie!” – oznajmił światu Dubaj w 2010 r., gdy w wieczór otwarcia ze wszystkich pięter Burdż trysnęły sztuczne ognie. Stolica niewielkiego emiratu odsłaniała bezgraniczne ambicje – prześcignąć Manhattan ogołocony z wież WTC, aby stać się inwestycyjnym pępkiem świata.
Skupianie na sobie uwagi za sprawą spektakularnych budynków to nic nowego. Pionowa symbolika drapaczy chmur nie zmieniła się od stu lat, oznacza ambicje i odwagę, zdolność dokonywania niemożliwego, gotowość do ryzyka, a także zasobność, bo wieżowce to bardzo kosztowne inwestycje. Aby stawiać je, coraz wyższe i zaskakujące formą, trzeba nowych technologii, badań i pionierskiej inżynierii.
Na razie Burdż Chalifa wydaje się skuteczny – pomógł przekonać świat, że Dubaj potencjałem dorównuje Manhattanowi i przejął ducha miejskiej przyszłości. Miasto przyciąga miliony do największego centrum handlowego i do lotniska, które w przepustowości przebiło już Heathrow i JFK.
Ale jednocześnie dubajski wieżowiec pozostaje mirażem, ekonomiczną katastrofą. Na chwilę przed otwarciem (w samym środku światowego kryzysu finansowego) był bankrutem – uratował go Szejk Chalifa z Abu Zabi. Nastąpiła szybka zmiana faktycznego właściciela i nazwy – z Burdż Dubaj na Chalifa.
Jest horrendalnie drogi, jego klimatyzacja pochłania fortunę i produkuje mnóstwo CO2.