Jest jednak wśród fifowskich działaczy jakaś przyzwoitość. Wybory mógł wygrać szejk Salman bin Ebrahim al-Khalifa, oskarżany przez organizacje broniące praw człowieka o aktywny udział w identyfikowaniu sportowców z Bahrajnu, protestujących w 2011 roku przeciwko ówczesnemu reżimowi, którzy przypłacili te akty nieposłuszeństwa więzieniem i torturami. Uchodził nawet za faworyta. Ale ostateczne głosowanie przegrał 88:115.
I tak zostaliśmy z déjà vu. Miejsce Seppa Blattera, Szwajcara, który do roli szefa światowego futbolu dojrzewał jako sekretarz generalny FIFA, zajął inny Szwajcar, przez ostatnie 7 lat sekretarz generalny UEFA. Ale na szczęście na tym podobieństwa się kończą. Blatter odszedł w niesławie, przytłoczony ciężarem korupcyjnych zarzutów.
Do Infantino jak do tej pory błoto się nie przylepiło. Nie brzmi śmiesznie, gdy mówi o potrzebie moralnej odnowy FIFA. Bycie prawą ręką Michela Platiniego (pozbawionego funkcji prezydenta UEFA i skazanego na 6-letnią banicję z futbolowej rodziny) to jeszcze nic zdrożnego, zwłaszcza że Francuza pogrążyły niewyjaśnione sprawy z przeszłości, gdy jeszcze nie stał na czele UEFA.
W kampanii wyborczej, którą zasponsorowała mu macierzysta UEFA (członkowie europejskich federacji, w tym Zbigniew Boniek, jednogłośnie poparli Infantino), okazał się on zabójczo skuteczny. Taktykę miał prostą: kiełbasa i jeszcze więcej kiełbasy. Jedni osiągają wyborczy sukces, kusząc 500 złotymi na każde dziecko, a Infantino obiecał każdej z 209 futbolowych federacji na świecie po 5 milionów dolarów na rozwój futbolu (czyli jakieś dwa razy więcej niż do tej pory).