W małym miasteczku mieszkał pewien prawnik. Świetnie znał się na swoim fachu, ale też doskonale pisał na maszynie. Pewnego dnia, przywalony dokumentami do przepisania, zdał sobie sprawę, ile w tym czasie spraw mógłby poprowadzić w sądzie, z iloma klientami porozmawiać. I o ile więcej zarobić.
Tę historyjkę opowiadał studentom Massachusetts Institute of Technology amerykański noblista z dziedziny ekonomii Paul Samuelson. Tłumaczył w ten sposób zasadę przewagi komparatywnej, fundamentalnej dla wolnego handlu. W końcu pojął ją również prawnik z miasteczka. Wyszło mu, że przez godzinę pracy w swoim wyuczonym zawodzie zarabia dużo więcej, niż stukając w klawisze. Zatrudnił więc maszynistkę. Efekt był taki, że i on więcej zarabiał, i dał też komuś zarobić.
Idea wolnego handlu polega więc na tym, tłumaczył studentom Samuelson, że wielostronne otwarcie granic na cudze produkty prowadzi do specjalizacji. Państwa skupiają się na tych gałęziach przemysłu, w których mogą najefektywniej produkować – czy to z powodu niskich kosztów, czy położenia geograficznego. Żaden rozsądny gospodarz nie produkuje wszystkiego w domu, jeśli może to samo taniej kupić. Skupi się na tym, co mu wychodzi najlepiej, i przehandluje to później na to, czego mu potrzeba.
Z takiego założenia wychodzili też pomysłodawcy największej – jeśli do niej dojdzie – umowy o wolnym handlu w historii. Trans-Atlantyckie Partnerstwo w Handlu i Inwestycjach (ang. skrót – TTIP) w zamyśle ma połączyć Stany Zjednoczone i Unię Europejską w jedną przestrzeń gospodarczą, zamieszkaną przez 800 mln konsumentów. Rozmowy w sprawie podpisania umowy zaczęły się w 2013 r., teraz toczy się już 13. runda negocjacyjna. Prezydent Barack Obama obiecał, że ich finał będzie jeszcze za jego kadencji (czyli do stycznia).