Filipińczycy też mają swojego Trumpa.
Prasa często nazywa nowego prezydenta Rodrigo Duterte filipińskim Trumpem. 71-letni Duterte chodzi w koszulach w kratę, z których jako prezydent nie zamierza zrezygnować, i zapowiada, że w czasie urzędowania nie odwiedzi żadnego zimnego kraju. Krytykuje też powszechnie szanowanego na Filipinach papieża i publicznie chwali się, że ma dwie kochanki. Obywatele zagłosowali na tego charyzmatycznego, ale też słynącego z kontrowersyjnych wypowiedzi outsidera właśnie dlatego, że był zupełnie spoza rozmaitych rodzinno-klanowych układów. Przekonał ich też prostymi pomysłami na każdą filipińską bolączkę. Zapowiedział, że w ciągu kilku miesięcy rozprawi się z korupcją i przestępczością, pozamyka handlarzy narkotyków, a ludzi zamieszanych w brudne interesy będzie – jak sam mówi – topił w Zatoce Manilskiej.
Duterte zdobył władzę, bo dotychczasowi politycy zawiedli na całej linii. Stąd dziurawe ulice, rozklekotane autobusy, kradzieże, porwania na porządku dziennym, rosnące rozwarstwienie społeczne i wszechobecna korupcja. Dwóch poprzednich prezydentów niedawno stanęło przed sądem za przywłaszczenie publicznych pieniędzy. Natomiast Duterte, jako wieloletni burmistrz Davao, postawił to miasto na nogi i sprawił, że dziś jest to jedna z bezpieczniejszych aglomeracji na świecie. To wystarczyło, żeby wygrać.