Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Harika bir fikir

Recep Tayyip Erdoğan i jego rola w migracyjnym kryzysie

Prezydent Erdoğan przemawia na tle wielkich Turków: Atatürka i... Erdoğana. Prezydent Erdoğan przemawia na tle wielkich Turków: Atatürka i... Erdoğana. Adem Altan/AFP / EAST NEWS
Jak to się stało, że Recep Tayyip Erdoğan stał się najpotężniejszym politykiem w Europie.
Jak będzie wyglądała Turcja kierowana przez prezydenta Erdogana w 2023 roku?Myrat/Wikipedia Jak będzie wyglądała Turcja kierowana przez prezydenta Erdogana w 2023 roku?

Weszliśmy w erę migracji – przekonuje niezbyt odkrywczo wpływowy brytyjski politolog Mark Leonard. Co prawda w książce sprzed zaledwie pięciu lat przekonywał, że to Europa będzie rządzić w XXI w. („Why Europe Will Run the 21st Century”), ale 2015 r. był dla wszystkich zaskakujący. Teraz Leonard twierdzi, że w XXI w. światem rządzić będą „mocarstwa migracyjne”. I podaje ich trzy kategorie.

Pierwsza to tzw. nowi kolonialiści. Państwa, z których miliony ludzi wyjeżdżają w poszukiwaniu lepszego życia, ale jednocześnie zachowują związki z ojczyzną i na zasadzie sieci wpływów budują jej potęgę. Wzorcowym przykładem są tu Chiny – obywatele tego kraju w ciągu ostatnich 30 lat rozjechali się po świecie, de facto kolonizując gospodarczo i politycznie Afrykę Subsaharyjską i kilka innych regionów świata.

Druga kategoria to integratorzy, czyli kraje, które przyciągają migrantów. Potrafią ich przy tym skutecznie zasymilować i kwitnąć dzięki ich talentom. Oczywistym integratorem jest Ameryka, ale równie ciekawe przypadki to Brazylia, Angola czy Izrael, który wciąż zasysa migrantów i wśród bliskowschodniego chaosu jest wyspą stabilności i nowoczesności.

Według Leonarda jest też w końcu trzecia kategoria, szczególnie niebezpieczna – pośrednicy. Wykorzystują oni swoje położenie geograficzne na szlakach migracyjnych, aby wymuszać kolejne bonusy i ustępstwa na sąsiadach obawiających się migrantów. Niewątpliwym pionierem tej kategorii jest Turcja pod rządami Recepa Tayyipa Erdoğana – państwo, które jeszcze 10 lat temu jak niechciany petent dobijało się do Unii Europejskiej, a dziś dyktuje jej warunki. A Unia słucha, bo w przeciwnym razie, jak to ujął w marcu Erdoğan, znajdą się w Turcji autobusy, które odstawią setki tysięcy migrantów na granicę z Grecją i Bułgarią.

1.

W marcu Turcja podpisała z Unią Europejską umowę w sprawie migrantów. Pokrótce, Erdoğan zobowiązał się powstrzymać 2,7 mln migrantów, których ma już u siebie, od dalszej podróży do Europy. A za tę „usługę” Europa obiecała zapłacić wznowieniem negocjacji akcesyjnych, zniesieniem wiz dla tureckich obywateli i dorzucić jeszcze 6 mld euro.

Turcja na razie wypełnia swoje zobowiązanie. Jesienią ubiegłego roku zdarzały się dni, kiedy do greckich wybrzeży dopływało nawet 10 tys. migrantów, głównie z Syrii. W połowie maja ta liczba spadła do 50 (pięćdziesięciu). Ankara jest tak skuteczna, że w zasadzie martwy pozostaje najbardziej kontrowersyjny punkt umowy, według którego Unia może odstawić Turcji każdego „niedopilnowanego” przez nią migranta, ale w zamian musi też zabrać z Turcji innego – już zgodnie z procedurami azylowymi. Gorzej wygląda wypełnianie zobowiązań po stronie Unii. Problemem nie są jednak pieniądze, praktycznie gotowe do przelewu. Trudno też coś powiedzieć o negocjacjach akcesyjnych, bo te mają być reanimowane w połowie lipca. Umowa może się wcześniej roztrzaskać o sprawę wiz.

Już trzy lata temu strony ustaliły, że Turcja jest na prostej drodze do zniesienia obowiązku wizowego. Musi tylko spełnić szereg warunków. Większość z nich to jednak drobnica: kwestie paszportowe, wymiana informacji. W ostatnich tygodniach turecki parlament pracował nad tym dniami i nocami. 4 maja Komisja Europejska przyznała, że Turcja ma do spełnienia już tylko pięć warunków, i wydała rekomendacje dla państw członkowskich i europarlamentu, aby te przymknęły oko i rozpoczęły procedurę zniesienia wiz.

Wśród tych pięciu warunków pozostał jednak jeden zasadniczy – liberalizacja prawa antyterrorystycznego. W Turcji jest ono dziś na tyle niejasne i szerokie, że przy złej woli prokuratora terrorystą może zostać każdy źle piszący o władzy dziennikarz. Ale Erdoğan też ma argumenty. Prowadzi – swoim zdaniem – wielką akcję antyterrorystyczną przeciwko Kurdom w południowo-wschodniej części kraju i musi mieć do tego prawne narzędzia.

„Wy idźcie swoją drogą, my pójdziemy swoją” – poradził Unii kilka dni temu prezydent Turcji, po tym jak Martin Schulz, przewodniczący europarlamentu, zapowiedział, że wokół zmiany prawa antyterrorystycznego nie będzie żadnych negocjacji. Jeśli dodać do tego fakt, że już 2 czerwca niemal na pewno Bundestag pierwszy raz potępi tureckie ludobójstwo na Ormianach z 1915 r., to sprawa liberalizacji tego prawa i w konsekwencji – ruchu bezwizowego oraz wielkiej umowy Unia-Turcja w sprawie migrantów może być nie do uratowania.

2.

Unia Europejska, a w szczególności kanclerz Angela Merkel, która firmuje tę umowę, nie mają już gdzie się cofnąć. Po układzie z Erdoğanem w sprawie migrantów natychmiast pojawiły się w Europie oskarżenia o kupczenie ludźmi i „sprzedawanie europejskiej duszy”. Szczególnie obruszyła krytyków próba wciągania do Unii państwa (wznowienie rozmów akcesyjnych), które z unijnymi standardami praw człowieka ma coraz mniej wspólnego. Na kolejne ustępstwo – zniesienie wiz bez zmiany tureckiego prawa antyterrorystycznego – Merkel w takiej atmosferze już nie może sobie pozwolić.

Tym bardziej że pani kanclerz wraz z jej europejskimi partnerami popełnili kardynalny błąd, oceniając Erdoğana podług własnej skali. Antykurdyjskie, nacjonalistyczne wzmożenie w Turcji było mu potrzebne, aby wyraźnie wygrać ostatnie wybory do parlamentu. Ale to nie koniec – Erdoğan liczy, że rozkręcanie tej wojny w końcu przysporzy mu tyle głosów, że osiągnie swój upragniony cel i zmieni turecką konstytucję w taki sposób, aby dawała mu ona pełnię władzy jako prezydentowi.

Dlaczego miałby więc rezygnować z ostrego prawa antyterrorystycznego, które zostawia mu wolną rękę na wschodzie kraju? Dla ruchu bezwizowego z Europą? – Walcząc z Kurdami, mobilizuje miliony nacjonalistycznie nastawionych Turków. A zniesienie wiz przyniosłoby mu poklask co najwyżej kilku procent społeczeństwa, które w ogóle podróżuje za granicę (tylko 10 proc. Turków ma paszporty) – przekonuje Cınar Özen, politolog z Uniwersytetu Ankarskiego.

Z pewnością dużo więcej Turków poparłoby kolejny krok, czyli wznowienie negocjacji akcesyjnych i ostatecznie członkostwo kraju w Unii Europejskiej. Tu jednak sam Erdoğan ma zbyt dużo do stracenia. Unia to przede wszystkim szereg standardów politycznych i prawnych, których państwo aspirujące musi przestrzegać. A Erdoğan właśnie demontuje te standardy u siebie w kraju, bo przeszkadzają mu w sprawowaniu władzy.

Europejska logika tu zawodzi. Dla Unii sprawą najważniejszą było zatamowanie napływu migrantów, nawet cudzymi rękami, bo kilka dodatkowych miesięcy takiej presji mogło się skończyć rozpadem strefy Schengen, a w dłuższej perspektywie triumfem sił politycznych, które zakończyłyby żywot Unii jako takiej. Z drugiej strony, choć trudno odmówić Turkom uznania za to, co robią dla migrantów (ich utrzymanie kosztuje ich już ponad pół miliarda dolarów miesięcznie), to dla Erdoğana są tylko narzędziem, zarówno w polityce zagranicznej, jak i krajowej.

W tym sensie prezydent Turcji jest panem sytuacji. Potrafił zmusić Unię, promotorkę licznych ideałów i wartości na arenie międzynarodowej (tu bez ironii), do publicznego sprzeniewierzenia się tym właśnie ideałom i podpisania z nim diabelskiego paktu, w którym ta demokratyczna Unia płaszczy się przed autokratą. Ale jeszcze gorsze z europejskiej perspektywy jest to, że Erdoğan może bez większych kosztów politycznych dla siebie zrezygnować z tej umowy, pozostawiając Unię bez cnoty i bez nagrody za jej oddanie. W ten sposób Recep Tayyip Erdoğan został niepostrzeżenie najpotężniejszym politykiem Europy. Źródeł tego „awansu” należy szukać w samej Turcji.

3.

W 1999 r. Turcja doświadczyła jednego z największych trzęsień ziemi w swojej nowoczesnej historii. Pod gruzami budynków zginęło wówczas 18 tys. osób – głównie dlatego, że w szybko rozwijających się miastach rzadko przestrzegano norm budowlanych. Katastrofa pogłębiła już i tak poważny kryzys gospodarczy, inflacja wymknęła się spod kontroli, w krótkim czasie padło kilka rządów.

W 2002 r. nastąpił wstrząs wtórny, ale tym razem czysto polityczny. W wyborach parlamentarnych skompromitowane kryzysem stare frakcje zostały zdziesiątkowane, a system, który promował zwycięzców – skrojony pod dotychczasową partię władzy, czyli kemalistów – katapultował do pełnej wygranej Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Ugrupowanie założone przez Erdoğana zaledwie rok wcześniej nagle dostało w ręce 75-milionowy kraj.

Pierwsze lata rządów AKP to był czas bezprecedensowej liberalizacji politycznej i gospodarczej. Trzon partii stanowili w końcu ludzie wywodzący się z kręgów islamistycznych, którzy byli prześladowani, uciszani i wsadzani do więzień, jak zresztą sam Erdoğan. Zaczęli od zagwarantowania wolności słowa i wyznania, czego wcześniej w świeckiej do bólu Turcji odmawiano również muzułmanom. Zabrali się do demontażu wpływów armii, która wcześniej wielokrotnie ingerowała w politykę.

Erdoğan i jego ludzie z AKP nie byli jednak gotowi na taki sukces, brakowało im politycznego doświadczenia, ale też – jak się później okazało – moralnego kręgosłupa, który pozwoliłby im uniknąć pokus wiążących się z takim sukcesem. Boom gospodarczy, rosnąca międzynarodowa pozycja kraju, sukcesy własnych reform – wszystko to spłynęło na nich nagle i niespodziewanie. Skutkiem ubocznym był łatwy dostęp do wielkich pieniędzy i cieplarniane warunki dla korupcji oraz nepotyzmu.

Skorzystało na tym wielu ludzi AKP i w krótkim czasie z partii o wielkich (i szczerych) ambicjach modernizacyjnych stali się kliką zarządzającą własnymi interesami. Zamiast zmieniać starą i „oderwaną od społeczeństwa elitę”, jak sami mówili, AKP weszła w jej buty. Z czasem, obrośnięci już tłuszczem benefitów, porzucili zupełnie reformatorski żar i zaczęli bronić swojej pozycji. W pewnym momencie zabrakło tam miejsca na dalekosiężną politykę, bo utrzymanie władzy i – co za tym idzie – prywatnych korzyści stało się celem samym w sobie.

Doskonale tę ewolucję widać na przykładzie samego Erdoğana. Człowiek, który w 2001 r. trafił do więzienia za publiczne wyrecytowanie wiersza, sam dziś wsadza za kratki dziennikarzy czy satyryków za słowa. – Gdy walczył z autorytarnym systemem, do czego był mu potrzebny liberalizm, sam był liberałem. Gdy już zaczerpnął tej władzy, został autokratą – mówi Mahmet Guret, dyplomatyczny korespondent dziennika „Akşam”. – Gdy Unia Europejska i jej standardy były mu potrzebne do rozmontowania wojskowej kontroli nad turecką polityką, to był pierwszym Europejczykiem. Teraz te same standardy zagrażają jego autorytarnej władzy, więc wiesza psy na Unii.

Stąd rozpowszechnione w Europie założenie, że Erdoğan w ogóle chce członkostwa Turcji w Unii Europejskiej, jest błędne.

4.

Erdoğana w znacznie większym stopniu niż ideologia czy stosunek do demokracji warunkuje geografia. Anatolia to bardzo trudna kraina do rządzenia. W historii tylko kilkakrotnie powstawały na tych terenach reżimy odznaczające się względną stabilnością. Wynikało to głównie z różnorodności etnicznej, religijnej i kulturowej tych ziem – co skrzętnie próbowali ukrywać kolejni władcy. Do pewnego stopnia udało się to Imperium Osmańskiemu, choć warto pamiętać, że dla Osmanów centrum polityczne leżało po zachodniej stronie Bosforu. Podbili Anatolię, ale zaoferowali zamieszkującym ją grupom tak wielką autonomię, że trudno w ogóle mówić o strukturze państwowej w europejskim rozumieniu.

Inną strategię przyjął Mustafa Kemal Atatürk po utworzeniu Republiki Tureckiej w 1923 r. Nowe państwo opierało się na ideologii, według której istniał jeden niepodzielny naród turecki ze swoją ojczyzną właśnie w Anatolii. Taką fikcję można było utrzymać jednak tylko przy użyciu siły. I już w latach 20. XX w. na „odmieńców” spadły represje. W państwie kemalistowskim nie było miejsca ani dla Kurdów (ok. 20 proc. społeczeństwa, skoncentrowani w południowo-wschodniej części kraju), ani dla alewitów (nawet do 30 proc. mieszkańców Anatolii), którym pod wieloma względami bliżej do szyizmu niż do dominującego w Turcji sunnizmu.

Erdoğan od początku miał swój pomysł, jak zaradzić tym podziałom. Od przejęcia władzy dążył to takiego przedefiniowania tureckiej tożsamości, aby jej fundamentem nie była już polityczność czy etniczność – jak w przypadku kemalistów – ale religia. Islam miał być czynnikiem jednoczącym i jednocześnie narzędziem sprawowania władzy. I znów, niekoniecznie wynikało to z głębokiej religijności Erdoğana. Na początku swoich rządów kreował się na muzułmańskiego „chadeka”, który niewiele mówił o religii. Z czasem stał się jednak przerysowanym bigotem, co oczywiście wielu konserwatywnym Turkom bardzo się spodobało, ale nie wystarczyło, aby utrzymać kontrolę nad Anatolią.

W ubiegłym roku Erdoğan porzucił już ostatecznie maskę społecznego zjednoczyciela. – Wyszło mu, że w ten sposób nigdy nie zdobędzie takiego poparcia, które pozwoliłoby mu na zmianę konstytucji w kierunku systemu prezydenckiego – mówi holenderski dziennikarz od lat mieszkający w Stambule. – Teraz dzieli obywateli Turcji na prawdziwych Turków i terrorystów (czyli Kurdów). Ale wciąż mu brakuje głosów. Dziś AKP ma w parlamencie 317 posłów na 550, a do zmiany konstytucji potrzebne jest dwie trzecie głosów lub referendum, ale według sondaży Turcy w większości są przeciwni zmianie, jaką proponuje Erdoğan.

Najnowszy Wielki Pomysł, harika bir fikir, który krąży po korytarzach nowego tysiącpokojowego prezydenckiego pałacu w Ankarze, opiera się na migrantach, wychodzi ze znanej skądinąd mądrości politycznej, że jeśli nie pasuje ci naród, to go sobie zmień. Były turecki dyplomata zwraca uwagę na to, co się dzieje z migrantami w Turcji. Bardzo ułatwiono im procedury ubiegania się o tureckie obywatelstwo i zawierania małżeństw z tureckimi obywatelami. Według tureckiego GUS w 2010 r. turecko-syryjskich ślubów było nieco ponad 400, a już w 2015 – ponad 7 tys.

Ten „wielki pomysł” ma zadziałać dwutorowo. Gdyby Erdoğanowi udało się jednak zapewnić Turkom zniesienie wiz do Unii, to – jak szacuje niemiecki rząd – do Europy ruszyłoby (nie od razu) nawet 8 mln tureckich Kurdów, którzy mieliby pełne podstawy, aby z powodu prześladowań politycznych w Turcji poprosić w Unii o azyl. Doszłoby więc do wielkiej wymiany ludności: z kraju wyjechaliby ludzie, którzy i tak nigdy by nie zagłosowali na Erdoğana. A w ich miejsce „nowymi Turkami” zostaliby migranci z Syrii i innych krajów muzułmańskich. I na kogo będą oni głosować? Oczywiście na religijnych konserwatystów z AKP, którzy wyciągnęli ich z piekła wojny w starej ojczyźnie.

5.

Turecki system polityczny przez cały XX w. działał na zasadzie sinusoidy – od brutalnych wojskowych interwencji do słabej demokracji i z powrotem. Erdoğan właśnie przełamał ten polityczny determinizm, budując demokrację silną, ale nie ze względu na poszanowanie dla jej zasad, ale silną w sensie tyranii większości. Zdemontował przy okazji rodzące się w Turcji zasady demokracji w wydaniu liberalnym, które wcześniej pozwoliły mu dojść do władzy.

Jego partia – z masowego ruchu, który na początku rzeczywiście reprezentował miliony konserwatywnych Turków – stała się bezideowym aparatem ochrony interesów swoich członków. Brak w niej choć cienia wewnętrznej dyskusji, bo każde naruszenie jedności grozi zawaleniem się tego kruchego bloku. Dlatego systematycznie wypadają z niego wewnętrzni dysydenci, jak były prezydent i współzałożyciel AKP, Abdullah Gül czy teraz premier Ahmed Davutoğlu.

Turcja Erdoğana, pogrążona w wewnętrznym chaosie i z coraz słabszą gospodarką, zapewne zmalałaby na geopolitycznych radarach, gdyby nie migranci. Dzięki nim w ciągu ponad roku Turcja stała się pełnoprawnym mocarstwem migracyjnym w rozumieniu Marka Leonarda. Erdoğan bezwzględnie i skutecznie wykorzystuje położenie Turcji między Syrią i Europą, aby szantażować Unię. Co gorsza, nie robi tego – jak się wydaje – w celu osiągnięcia jakiegoś pożytku dla swojego kraju, ale dlatego, bo po prostu może upokorzyć Europę i podbudować swoje polityczne ego.

Można mieć tylko nadzieję, że kanclerz Merkel i pozostali europejscy przywódcy zdają sobie z tego sprawę. I że ten czas względnego spokoju na unijnych granicach wykorzystają, aby się przygotować na powtórkę z zeszłego roku. Bo umowa Unia-Turcja w sprawie migrantów raczej upadnie. To tylko kwestia czasu i humoru Erdoğana.

Polityka 22.2016 (3061) z dnia 23.05.2016; Świat; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Harika bir fikir"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Fotoreportaże

Richard Serra: mistrz wielkiego formatu. Przegląd kultowych rzeźb

Richard Serra zmarł 26 marca. Świat stracił jednego z najważniejszych twórców rzeźby. Imponujące realizacje w przestrzeni publicznej jednak pozostaną.

Aleksander Świeszewski
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną