Na spotkaniu wyborczym w małej kawiarni w New Hampshire jedna z kobiet zapytała Clinton, jak radzi sobie z tak wielką presją oraz co motywuje ją do tego, by co rano wstać z łóżka i ruszyć w dalszą kampanię. Nie odpowiedziała od razu. Kiedy w końcu zaczęła mówić, jej oczy zaszkliły się, a głos był na granicy załamania.
„To niełatwe, i nie byłabym w stanie tego zrobić, gdybym gorąco nie wierzyła, że tak właśnie trzeba. Ten kraj dał mi tak wiele możliwości. Po prostu nie chciałabym patrzeć, jak się cofamy. (…) Część ludzi uważa, że wybory są jak gra, chodzi w niej o to, kto zyskuje, a kto traci. Ale tu chodzi o nasze dzieci, o naszą przyszłość, tak naprawdę o nas wszystkich.”
Kiedy skończyła, cała kawiarnia biła jej brawo, a – jak piszą obecni tam wówczas dziennikarze – część nieprzekonanych wyborczyń także miała łzy w oczach.
O tej scenie amerykańskie media piszą do dziś w niemal każdej sylwetce Clinton, wskazując ją jako jedną z niewielu chwil słabości. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że owa sytuacja miała miejsce nie podczas obecnej kampanii, ale 7 stycznia 2008 r., zaraz po tym, jak Clinton przegrała pierwsze prawybory w stanie Iowa z młodym senatorem Barackiem Obamą.
Zero spontaniczności
Te słynne łzy w kawiarni były jednak tylko wypadkiem przy pracy. Obecna kampania Clinton jest morderczo przemyślana i zaplanowana. Do tego stopnia, że trudno w niej dostrzec jakiekolwiek przebłyski spontaniczności. Nawet w sytuacjach quasi-nieformalnych, podczas spotkań z wyborcami na ulicach, w barach szybkiej obsługi czy tanich restauracjach Clinton nie tylko ubiorem, ale niemal każdym gestem zdaje się podkreślać, że należy do innego świata.