W zderzeniu z korporacyjnymi procedurami UEFA (w których jest jednak zrozumienie dla fundamentalnych dziennikarskich potrzeb) dzisiejsza Francja – rozbita strajkami, leniwa, niegościnna, zmęczona wewnętrznymi problemami, a jeszcze bardziej zmęczona kukułczym jajem pod nazwą Euro 2016 – to koszmar. W nicejskim biurze prasowym przekleństwa latają w powietrzu: ktoś jadący z Marsylii się spóźnił, bo rozkład jazdy pociągów rozminął się z rzeczywistością, komuś odwołano lot, ktoś musiał zasuwać w upale na piechotę (bo miejski autobus nie jeździł), ktoś zapłacił 70 euro za pięciokilometrowy kurs taksówką i negocjacji nie było, bo oczywiście taksówkarz słowa nie mówił po angielsku, a już zwłaszcza nie rozumiał, jak wystawić rachunek.
– To nie do wiary, tu nikt nie mówi po angielsku – wścieka się kolega po fachu z Grecji, poszukujący namiotu z biurem prasowym. Jest nowy, jeszcze nie wie, że jeśli chodzi o stopień znajomości angielskiego, można liczyć tylko na uśmiechniętych wolontariuszy w czerwonych koszulkach. Na kolor niebieski oraz na ochroniarzy od stóp do głów w czerni – już nie.
Francuska policja również sprawia wrażenie, jakby ogłosiła strajk, co biorąc pod uwagę wyjątkowy stan napięcia, w jakim kraj znajduje się od listopadowych zamachów w Paryżu, jest dziwne. Jedyne szczególne formy kontroli to bramki do wykrywania metalu, przez które trzeba przejść przed wejściem do strefy kibica. Stadionowych gości obsługa prosi też o oddanie plecaków do depozytu. Za to niskie kołowrotki na bramkach dało się bez trudu przeskoczyć, wchodząc bez biletu.