Morderca parlamentarzystki zmienił nastrój społeczny wokół Brexitu.
Brytyjski system polityczny, oparty na jednomandatowych okręgach wyborczych, ma swoje słabe strony. Ale jak żaden inny nie zbliża wyborców do polityków, co mogło ostatecznie zdecydować o wyniku czwartkowego referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z UE.
Parlamentarzystka Jo Cox zginęła w zeszłym tygodniu, wychodząc z „przychodni poselskiej”. Surgery, jak nazywają Brytyjczycy dyżury poselskie, to właśnie podstawowy element brytyjskiego systemu. Posłowie w całej Europie, również w Polsce, próbują naśladować to rozwiązanie. Ale nigdzie nie ma ono takiego znaczenia jak na Wyspach. Brytyjski poseł przede wszystkim ma pełnić funkcję lekarza rodzinnego. Tradycyjnie co piątek można do niego przyjść i pożalić się na każdy temat – od sprzeczki z sąsiadem po brytyjską politykę wobec Chin. Drzwi są otwarte „do ostatniego klienta”. Bywają to sprawy beznadziejne, przynoszone przez ludzi z marginesu, którzy często nawet nie wiedzą, do jakiej partii należy ich poseł – reprezentuje ich, więc powinien pomóc.
Ta bliskość jest też zagrożeniem. Na 239 posłów przepytanych przez „Guardiana” 192 doznało agresji podczas surgery, 43 padło ofiarą fizycznego ataku. Zdarzały się ciosy w twarz, uderzenie cegłą, a nawet pogróżki pod adresem rodziny. Ale nigdy agresja nie posunęła się tak daleko jak w przypadku posłanki Cox.
Brytyjczycy cenią tę otwartość swoich przedstawicieli. Według sondażowni YouGov przychodnie poselskie są najbardziej docenianym elementem ich pracy. Dlatego obok nacjonalistycznego podłoża ataku na Cox Brytyjczycy masowo wskazali na to, że posłanka zginęła po czterech godzinach rozwiązywania wielkich i błahych problemów obywateli.