Anglicy mieszkają na wyspie niepodbitej od ponad tysiąca lat. Ostatni raz ulegli inwazji w 1066 r. po bitwie z Normanami pod Hastings. Co mogłoby ich skłonić, aby polubili Europę? Cyniczny historyk odpowiada: Hitler musiałby podbić i okupować Anglię w 1940 r.
Ten ponury żart przytacza były brytyjski minister Denis MacShane, autor kasandrycznej książki „Brexit. Jak Brytania opuści Europę”. Bo z Europą Anglicy nie mają pozytywnych skojarzeń.
Tęsknota za wolnością
Anglicy są – jak się mówi – insularni, wyspiarscy. Wystarczy przypomnieć, że kanał oddzielający Wyspy Brytyjskie od Europy kontynentalnej, który my nazywamy kanałem La Manche, oni nazywają Kanałem Angielskim. W czasach bez samolotów i tunelu kolejowego mgła nad kanałem powodowała komunikat: „Kontynent odcięty”. Przez stulecia polityka zagraniczna Foreign Office polegała na sprzyjaniu równowadze sił na kontynencie – między Francją, Niemcami i Rosją. Anglicy wobec kontynentu byli jakby graczem z zewnątrz. I z poczuciem wyższości, a w każdym razie wyjątkowości. Cała Europa padła pod Hitlerem; do 1941 r. Rosja była jego sojusznikiem, USA się jeszcze nie włączyły do wojny, a Anglia walczyła samotnie, niezwyciężona.
Pamięć o historii jest częścią tożsamości narodów. Anglicy mają średniowieczną Wielką Kartę Swobód (Magna Charta Libertatum), ograniczającą absolutną władzę monarchy nad poddanymi. To duma dzisiejszej Brytanii: zalążek demokracji parlamentarnej i swobód obywatelskich. Anglicy nigdy nie pokochają Parlamentu Europejskiego i nigdy nie uznają, że 700 lat historii ich parlamentu ma schodzić powoli na drugi plan. Żywią przekonanie, że to ich własny kraj jest pionierem demokracji w świecie zachodnim, łatwo ulegają pokusie, by odnosić się protekcjonalnie do innych narodów, które na drogę demokracji wkroczyły później, jak choćby Francuzi czy Niemcy.