Róbmy sojusz ze Szkotami!
Francja i Niemcy chcą ściślejszej Unii. Polska się na to nie pisze
Take back control! – Odzyskajmy dowodzenie! To było główne hasło Borisa Johnsona i brytyjskich suwerenistów, którzy twierdzili, że Brytanią rządzi Bruksela, a przecież kraj należy do miejscowych (angielskich?) patriotów.
Ledwie jednak ogłoszono wyniki referendum, funt szterling poleciał na łeb, ranking kraju obniżono, ale co gorsza – w środowiskach bankowych rozeszły się plotki, że banki JP Morgan London ostrzegł pracowników, że powinni się szykować do przeprowadzki na kontynent, choć nie wiadomo gdzie, a londyński HSBC podobno już zdecydował się na Paryż.
I zaraz po gromkim okrzyku „Take back control!” kto tylko mógł, zszedł ludziom z oczu. Zwycięzca Boris Johnson najwyraźniej nie spieszy się, by zepchnąć przegranego Davida Camerona i rzeczywiście przejąć stery. Cameron – zgodnie z brytyjską regułą honorową – zapowiedział dymisję, lecz dopiero na zjeździe partii w październiku. A co przez cały kwartał? Premier, pozbawiony autorytetu, będzie kulawą kaczką, której nikt nie chce ustrzelić?
Partnerzy unijni chcą, żeby Londyn oficjalnie notyfikował zamiar wystąpienia – na podstawie sławnego art. 50 Traktatu – i wtedy rozpoczną się negocjacje na temat warunków wyjścia. Ale zamieszanie w Londynie może też oznaczać brytyjską chytrość: Londyn, tak wygrany, jak przegrany, nie spieszy się z oficjalną deklaracją. Chciałby najpierw wysondować, jakie ma w Unii widoki na przyszłość. Najpierw wasze propozycje, a potem notyfikacja – zdaje się mówić Londyn. Nie, najpierw wy ogłoście oficjalnie, że wychodzicie, będziemy wiedzieli, na czym stoimy. I potem negocjujmy warunki – odpowiada Bruksela.
Ten impas może służy Londynowi, jednak nie służy Unii, która ma za dużo problemów do rozwiązania, by teraz tylko gadać po korytarzach.