Klimatolodzy od lat ostrzegają: podnosi się poziom wód w oceanach, grożąc zalaniem znacznych partii tego, co jest dziś zamieszkanym lądem. Tymczasem mapy satelitarne pokazują coraz to nowe obszary wyłaniające się z wód – od Chin po Nigerię. Rosną w zawrotnym tempie, budząc radość deweloperów, niepokój polityków i smutek ekologów. Po gorączce budowania wieżowców świat opanowała nowa mania – sztuczna produkcja lądu.
Znana była od stuleci – w XVII w. Holendrzy wypompowywali wodę z lądu za pomocą wiatraków i grobli, później Brytyjczycy i Chińczycy zasypywali płycizny kamieniami i mułem, by powiększyć porty. Teraz jednak tworzenie tzw. reclaimed land (z ang. ziemia odzyskana) przybiera ogromną skalę i może stanowić intratną inwestycję. Taki ląd to czysta karta: stworzony w dogodnym położeniu, nieobciążony roszczeniami, z nową infrastrukturą i możliwością budowania bez protestów społecznych czy przesiedleń. Według obliczeń ekspertów z kilku chińskich uczelni, budowanie od zera przynosi zyski średnio stukrotnie wyższe od kosztów.
Czerwona kropka
W pierwszych dniach sierpnia eksperci od pogłębiania, osuszania i budowania lądu spotkają się w Singapurze na corocznej konferencji. Trudno o bardziej adekwatne miejsce: miasto-państwo położone nad cieśniną Malakka, przez którą przepływa czwarta część towarów przewożonych statkami, jest rekordzistą. Od powstania pół wieku temu zwiększyło swą powierzchnię aż o 22 proc. Nazywany kiedyś lekceważąco „małą czerwoną kropką”, Singapur stał się bankową i handlową stolicą Azji, ale jego dalszy rozwój w największym stopniu zależy od zwykłego piasku.
Do stworzenia 1 km kw. sztucznego lądu potrzeba około 37,5 mln m sześc. piachu (najlepszy jest ten pobrany z dna mórz). Singapur jest największym importerem tego surowca, rezerwy sprowadza z coraz dalszych zakątków i pieczołowicie składuje.