Komisja Europejska zapaliła zielone światło dla umowy gospodarczo-handlowej UE-Kanada, w skrócie nazywanej CETA. Jeśli porozumienie wejdzie w życie, to kraje unijne i Kanada uzyskają wzajemny dostęp do swoich rynków. Znikną cła na produkty przemysłowe i ponad 90 proc. barier na produkty rolne. Zostanie zliberalizowany handel usługami i otwarty rynek zamówień publicznych. Powstaną też zasady, które po obu stronach ułatwią uznawanie kwalifikacji zawodowych oraz nowy system rozstrzygania sporów między państwem a inwestorami. A firmy uzyskają możliwość łatwiejszego delegowania swoich pracowników do Kanady i z tego kraju do UE. Handlowo na umowie skorzysta bardziej Kanada, ponieważ jej gospodarka jest oparta na eksporcie, ale dla Unii CETA ważniejsza będzie politycznie, ponieważ byłby to sygnał, że skostniała Europa jest gotowa na liberalizację handlu transatlantyckiego.Umowa jest więc testem śledzonym uważnie za Oceanem przez Amerykanów, którzy od lat negocjują podobny dokument handlowy z Unią nazywany TTIP. Rozmowy na razie utknęły. A CETA, żeby wejść w życie, czeka już tylko na ratyfikację przez parlamenty narodowe 28 krajów członkowskich Unii i 10 kanadyjskich prowincji. Rząd Kanady i Komisja Europejska wszystko w sprawie CETA już ustaliły, ale po Brexicie Komisja zdecydowała, że umowa powinna być mieszana, unijno-międzypaństwowa, tak żeby niczego nie narzucać państwom członkowskim i pokazać, że ważne i przynoszące konsekwencje dla wszystkich decyzje nie są podejmowane tylko w Brukseli.
Jednak przy obecnych antyunijnych nastrojach, emocjach, jakie w krajach Unii wzbudzają podobne umowy handlowe, i braku wiedzy na temat wynegocjowanych wcześniej szczegółów, zamiast wielkiego współdecydowania szykuje się raczej wielka klęska.