W piątek wieczorem doszło w Turcji do nieudanego zamachu stanu. Na kilka godzin wojskowi zablokowali w Stambule dwa z trzech mostów przez Bosfor. Próbowali m.in. przejąć kontrolę nad największym w kraju lotniskiem Atatürka i oponować budynki parlamentu w Ankarze oraz siedzibę telewizji publicznej. Wracającemu z urlopu w Izmirze prezydentowi Turcji Recepowi Tayyipowi Erdoğanowi uniemożliwiono lądowanie w Stambule, gdzie swoje powstanie ogłosiła wojskowa „Rada Pokoju”, która zapowiedziała przywrócenie rządów prawa i demokracji oraz obronę praw człowieka.
Krótko po północy było już jednak jasne, że zamach się nie udał. Turcy masowo odpowiedzieli na apel prezydenta i wyszli na ulice, rozbrajając wojskowych i przepędzając czołgi. Lojalne wobec prezydenta lotnictwo zestrzeliło nad Stambułem jeden z helikopterów przejętych przez puczystów. Policja zaczęła masowe aresztowania zdezorientowanych żołnierzy, co wielu z nich uchroniło przed linczem.
Erdoğan triumfalnie wrócił nad ranem do Ankary i zapowiedział czystki w armii. Podczas sporadycznych strzelanin zginęło w sumie 60 osób, głównie cywili, kilkaset jest rannych. W sobotni poranek Erdoğan ogłosił, że sytuacja jest opanowana, choć puczyści nie wszędzie się jeszcze poddali.
Ze wszystkich zamachów wojskowych w Turcji ten był zdecydowanie najdziwniejszy. Nie tylko dlatego, że się nie udał. Bardziej dlatego, że wybuchł, mimo że nie mógł się udać. Te poprzednie, z lat 1960, 1971 i 1980, wszystkie były przeprowadzane w atmosferze co najmniej społecznego poparcia, jeśli nie przynajmniej powszechnego gniewu na bieżącą sytuację polityczną. Wtedy wojskowi występowali w roli „wybawców narodu”. Turcy albo zamykali się w domach, albo wychodzili na ulice witać kwiatami żołnierzy, bo nie mogli już zdzierżyć przeciągającego się chaosu politycznego w kraju.