Świat

Zawsze kiedy Turcja zmierzała ku państwu wyznaniowemu, armia mówiła: nie!

Safia Osman / Flickr CC by 2.0
Od przyszłości Turcji zależy przyszłość całego świata islamu.

Rządząca Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) w 2008 r. zmieniła konstytucję i studentki tureckich uniwersytetów mogły nosić chusty. Nad Bosforem rozpętało to zażartą batalię, która mogła doprowadzić do wojskowego zamachu stanu. Żadna inna sprawa nie polaryzuje społeczeństwa w tak błyskawicznym tempie.

„Codziennie drukujecie zdjęcia nagich kobiet. Czy ktokolwiek wam tego zabrania? Jak w związku z tym możecie zarzucać rządowi, że chce doprowadzić do dyskryminacji kobiet nienoszących chust?” – wykrzykując te słowa, Recep Tayyip Erdoğan, wówczas premier, atakował tureckie media, które krytykują jego rząd. Szczególnie dostało się „Hürriyet”, jednemu z największych dzienników. Kiedy parlament uchwalił dwie poprawki do konstytucji, mające doprowadzić do zniesienia zakazu noszenia chust na uniwersytetach, w „Hürriyet” natychmiast ukazał się duży artykuł „411 głosów za chaosem”. Erdoğan nie potrafił ukryć złości i zarzucił dziennikowi łamanie zasad demokracji. Jeszcze tego samego dnia, w wieczornym telewizyjnym talk-show, redaktor naczelny gazety nie przebierając w słowach, odpowiadał premierowi.

W tym sporze większość Turków stała po stronie premiera. Przeciw były laickie elity i armia – strażniczka świeckości państwa. Także większość władz wyższych uczelni poczynania rządu uznaje za niedopuszczalne. Kiedy 26 lutego, w dniu wejścia w życie nowego prawa, niektóre studentki przyszły na zajęcia w chustach, na uniwersytetach zapanował bałagan. Część rektorów zbojkotowała nowe przepisy i odmówiła kobietom w chustach wstępu na uczelnie. W odwecie politycy partii rządzącej zaapelowali do prokuratury, żeby ta wszczęła postępowania przeciwko zbuntowanym rektorom. Opozycja parlamentarna skierowała sprawę chust do trybunału konstytucyjnego.

Nie jest to pierwsza bitwa w tej wojnie. W 2007 r. kryzys związany z wyborem nowego prezydenta republiki doprowadził do rozwiązania parlamentu. Kandydat rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju Abdullah Gül jako polityk manifestujący swą religijność wyjątkowo nie podobał się tureckiej generalicji. Ponadto jego żona, pobożna muzułmanka, zasłania włosy chustą. Na samą myśl o takiej parze prezydenckiej wojskowym instynktownie zaciskały się pięści.

Armia postanowiła dokonać wirtualnego zamachu stanu. W opublikowanym w internecie oświadczeniu dano do zrozumienia, jakiego prezydenta życzą sobie szefowie sztabu. Z kolei opozycja bojkotowała w parlamencie głosowania nad wyborem głowy państwa. W konsekwencji Gül wycofał swoją kandydaturę, a jego partyjny przyjaciel Erdoğan rozpisał przedterminowe wybory do Medżlisu (parlamentu). Było to pyrrusowe zwycięstwo obozu antyreligijnego. AKP wygrała wybory w cuglach i znacząco powiększyła swoją przewagę w parlamencie. Abdullah Gül został prezydentem.

Tym razem na nic zdało się internetowe ostrzeżenie, w którym szef sztabu generalnego Yaşar Büyükanit oświadczył, że władzę w Turcji przejmują ludzie o złych intencjach, chcący zniszczyć demokrację. Klęska armii była bolesna, a poirytowany Büyükanit publicznie oznajmił, że jeżeli nowy prezydent, który zmusza swoją żonę do przykrywania głowy chustą, będzie chciał nakłonić do tego samego inne Turczynki, wojsko wystąpi przeciwko niemu.

Nie minęło pół roku i parlament zatwierdził rządowy projekt zniesienia zakazu noszenia chust na wyższych uczelniach. Czy w tej sytuacji turecka armia gotowa była na przyjęcie kolejnego policzka? Nie brakuje komentatorów, którzy turecką ofensywę w irackim Kurdystanie łączą z walką toczoną wewnątrz kraju. Bo prowadząc działania wojenne na dużą skalę, generałowie umacniają swoją pozycję.

Zagrożenia puczem nie należy bagatelizować. W 1997 r. w wyniku wojskowego przewrotu proislamska Partia Dobrobytu została zdelegalizowana. Jej działaczami byli wówczas Recep Tayyip Erdoğan i Abdullah Gül. Turecka armia już czterokrotnie siłą odsuwała od władzy tych, którzy jej zdaniem sprzeniewierzyli się dziedzictwu Atatürka. Jednak nigdy wcześniej politycy rządzący Turcją nie cieszyli się tak dużym poparciem społecznym.

Przyczyn popularności Partii Sprawiedliwości i Rozwoju nie trzeba długo szukać. Wzrost PKB na jednego mieszkańca w pierwszych latach jego rządów wyniósł ok. 20 proc. Turcy dokonali skoku cywilizacyjnego. To nic, że zmiany objęły przede wszystkim główne metropolie i zachód kraju. Wschód – jako bardziej przywiązany do tradycji i bardziej religijny – i tak głosuje na islamistów.

Nikt nie jest w stanie podważyć zasług rządów Erdoğana. A jego dokonania z pewnością nie byłyby możliwe bez narzucenia ostrego kursu europeizacji. Dostosowując tureckie prawo do norm unijnych, AKP nie tylko zliberalizowała gospodarkę, ale także przyznała większe prawa mniejszościom etnicznym, zadbała o skuteczniejsze przestrzeganie praw człowieka, a nawet poszerzyła zakres wolności słowa. Jednocześnie, pod pretekstem dostosowywania prawa do norm europejskich, islamiści rozpoczęli powolne podkopywanie fundamentów dotychczasowego ustroju Republiki Tureckiej. W tym kontekście strategicznego znaczenia nabrało zdobycie fotela prezydenckiego, bo w Turcji głowa państwa ma bezpośredni wpływ na nominacje sędziowskie. Jeśli AKP uda się z czasem wprowadzić swoich sędziów do trybunału konstytucyjnego, to formalnie nic już nie stanie na przeszkodzie, aby zmienić ustrój. Nic oprócz generałów, którzy pod swoją komendą mają drugą co do wielkości armię NATO.

Wywołując sprawę islamskich chust, Erdoğan i Gül wiedzieli, że igrają z ogniem. Jednak to oni wielokrotnie obiecywali wyborcom zniesienie „religijnego apartheidu” i po zdobyciu pełni władzy nie mogli się z tych obietnic wycofać. Stała za nimi murem tradycyjnie religijna anatolijska prowincja.

To wyjątkowa ironia losu. Kiedy Mustafa Kemal rozpoczynał wojnę wyzwoleńczą o ocalenie Turcji po sromotnej porażce imperium osmańskiego w I wojnie światowej, swoje oddziały formował właśnie w głębi Anatolii. Bez masowej ochotniczej mobilizacji anatolijskiego chłopstwa Kemal, nazwany później Atatürkiem (Ojcem Turków), zapewne poniósłby klęskę. Tymczasem przy pomocy powstańczej armii zdołał nie tylko odeprzeć grecką inwazję, ale także zdobyć absolutną władzę, która pozwoliła przeprowadzić radykalne reformy, zlikwidować sułtanat i pod przymusem wprowadzić w całym kraju, pełną laicyzację życia publicznego. Po prawie 90 latach od tamtych wydarzeń prowincja, której mieszkańcy przyczynili się do stworzenia nowoczesnej świeckiej Turcji, jest dzisiaj politycznym bastionem islamistów.

Głównym celem, który przyświecał Atatürkowi podczas reformowania kraju, była chęć ukształtowania państwa na wzór europejski. Tymczasem żaden inny rząd w ostatnich latach nie przyczynił się tak bardzo do zbliżenia kraju z Unią Europejską jak właśnie rząd islamisty Erdoğana. Marzenie Kemala o wprowadzeniu Turcji na europejskie salony okazuje się bliskie spełnienia, kiedy u władzy znaleźli się ludzie, którym zależy na erozji kemalistycznego porządku.

Dramatyzm konfliktu, który dzieli dzisiejszą Turcję, dobrze obrazuje sytuacja, w jakiej znaleźli się tutejsi pisarze. Orhan Pamuk w trzy miesiące po odebraniu literackiej Nagrody Nobla musiał uciekać z kraju w obawie o swoje życie. Śmiercią grozili mu nie fundamentaliści religijni, ale radykalni nacjonaliści, którym noblista naraził się wzmianką o ludobójstwie Ormian. Pamuk stanął nawet przed sądem pod zarzutem obrazy tureckości, ale ze względów proceduralnych został uniewinniony. W podobny sposób kary uniknęła pisarka Elif Safak. Za pretekst do oskarżenia wystarczyło, że na kartach jej powieści „Bękart ze Stambułu” fikcyjni bohaterowie rozmawiali o masakrze Ormian w czasie I wojny światowej.

Safak, nie dość, że piękna i utalentowana, to jeszcze ma rzadki dar dotykania kwestii najwyższej wagi za pomocą najprostszych środków. Jej książki i artykuły odbijają się w Turcji głośnym echem. W jednym z felietonów na łamach dziennika „Turkish Daily News” Safak porównała życie w Turcji do podróży łodzią targaną dwoma przeciwstawnymi prądami. Jeden czerpie siłę z ksenofobii i prowincjonalizmu. Drugi, silniejszy, popycha łódź ku westernizacji i dalszej demokratyzacji. Problem polega na tym, że nie do końca wiadomo, jakie siły polityczne napędzają oba te prądy.

Pytanie to nabrało szczególnego znaczenia w świetle ostatnich wydarzeń. Pod koniec stycznia turecka policja aresztowała kilkudziesięciu członków tajnego nacjonalistycznego ugrupowania Ergenekon (nazwa mitycznej doliny, w której ukrywali się przodkowie Turków). Zarzuca się im szereg zamachów bombowych i zabójstw, w tym zamordowanie ormiańskiego dziennikarza Hranta Dinka. Są także dowody na to, że Ergenekon przygotowywał zamach na Orhana Pamuka. Możliwe, że organizacja chciała wzniecić niepokój w kraju i sprowokować wojskowych do zamachu stanu. Sprawa jest poważna, bo wśród aresztowanych znaleźli się m.in. emerytowany generał, kilku oficerów i prawnik, który wytaczał Dinkowi, Pamukowi i Şafak procesy o obrazę tureckości.

Wielu Turkom, a także licznym politykom Zachodu wydawało się, że dobrym rozwiązaniem dla Turcji jest integracja z UE. Od pewnego czasu podobnie myślących ubywa.

Erdoğan, odkąd przejął władzę, zarzeka się, że jego priorytetem jest wejście kraju do UE przy utrzymaniu świeckiego charakteru republiki. Ale co myśleć o tych zapewnieniach, gdy partia wysuwa pomysł penalizacji cudzołóstwa? Co z Erdoğanem, który najpierw wywołał awanturę o karykatury Mahometa, a potem na forum europejskim domagał się ograniczenia wolności słowa w sprawach religijnych? Czy można mu wierzyć, gdy w tym samym czasie składa deklarację o woli ścisłego rozgraniczenia islamu od ustroju państwa?

System demokratyczny, w europejskim rozumieniu, nie funkcjonuje nigdzie w świecie islamu. Tylko w Turcji i Iranie mamy do czynienia z rozwiniętą, sprawnie działającą, ale jednak ograniczoną demokracją. Jedna jest jednak kontrolowana przez wojsko, druga przez mułłów. Od tego, w jakim kierunku będą ewoluowały obydwa systemy, będzie zależała przyszłość całego świata islamu. Turcy zawsze byli w islamskiej awangardzie. Dlatego konflikt o chusty tylko z pozoru dotyczył samych Turków.

Na podstawie: Arkadiusz Bartosiak, Chaos w chustce, POLITYKA nr 11/2008

Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Kasowy horror, czyli kulisy kontroli u filmowców. „Polityka” ujawnia skalę nadużyć

Wyniki kontroli w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, do których dotarliśmy, oraz kulisy ostatnich wydarzeń w PISF układają się w dramat o filmowym rozmachu.

Violetta Krasnowska
12.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną