Psychologowie przestrzegają przed fatalnymi skutkami traktowania przez media terroru jako emocjonalnego wydarzenia.
Ani islamiści, ani neofaszyści, lecz samotny uczeń frustrat dokonał masakry w monachijskim centrum handlowym, zabijając 9 osób i raniąc 30. 18-letni David S. – urodzony w rodzinie imigrantów z Iranu – strzelał głównie do równolatków. Większość z nich to także dzieci imigrantów – z Turcji, Kosowa, Grecji. Osaczony w końcu przez policję zastrzelił się.
Monachium zatem to nie Paryż czy Nicea, ale raczej Erfurt i Winnenden, gdzie w latach 2002 i 2009 nastoletni mordercy zabijali nauczycieli, uczniów i osoby postronne. David S. był na pozór układnym chłopcem, który grzecznie witał sąsiadów, otwierał starszym drzwi i rozwoził gazety. Zarazem był desperatem w cieniu lubianego starszego brata. Depresję koił – jak wielu frustratów – internetową strzelanką Counter-Strike. Swój realny atak planował od roku. Zbierał literaturę psychologiczną o masakrach w szkołach, podziwiał Andersa Breivika. I na dzień własnej zemsty wybrał piątą rocznicę krwawej łaźni na norweskiej wyspie Utoya. Użył też podobnej broni.
Ale przypadek Monachium to coś więcej. Nigdy dotąd w żadnym niemieckim mieście nie ogłaszano stanu wyjątkowego. Ani w czasie palestyńskiego zamachu w monachijskiej wiosce olimpijskiej w 1972 r. Ani w czasie „niemieckiej jesieni” 1976 r., gdy terroryści z Frakcji Armii Czerwonej (RAF), porywając Hannsa Martina Schleyera, chcieli wymusić uwolnienie z więzienia swych przywódców.