Kawalkada roztrąbionych samochodów pędziła w kierunku placu Taksim w centrum Stambułu. Z ich okien wychylali się młodzi ludzie, wymachując tureckimi flagami. Nad głowami tysięcy Turków zebranych na Taksim rozlewały się dźwięki pieśni wyborczej prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana. Niektórzy mężczyźni w tłumie składali palce na kształt łba wilka, symbolu skrajnych nacjonalistów. Inni skandowali, że Allah jest wielki. Rodziny pozowały do zdjęć na tle policyjnego czołgu. Pan w średnim wieku sprzedawał kawałki arbuza. Był wieczór 16 lipca.
Trudno sobie wyobrazić bardziej skrajną zmianę nastroju. Ledwo dzień wcześniej Taksim i odchodzące od niego ulice rozbrzmiewały od wybuchów i strzałów. Wianek wyraźnie wystraszonych, zdezorientowanych żołnierzy, młodych szaraków, oblegał pomnik Atatürka na południowej części placu. Nad placem przelatywały myśliwce, na tyle nisko, że pokonując barierę dźwięku, wybijały szyby okien z pobliskich budynków. Na wschód od Taksim pojazdy wojskowe blokowały obydwa mosty nad Cieśniną Bosforską dzielącą Europę od Azji.
Gdy na jednym z nich grupa protestujących zaczęła maszerować w stronę żołnierzy, niosąc nad głowami kilkumetrową turecką flagę, ci ostrzelali ich z karabinów. Jeszcze dalej na wschód, w Ankarze, stolicy kraju, samoloty puczystów bombardowały parlament i siedzibę policji. Nagranie, które pojawiło się w internecie parę dni później, pokazało grupkę Turków koczujących przy pałacu prezydenckim Erdoğana, pochłoniętych nagle przez płomienie wybuchającej bomby. Kolejne, tym razem ze Stambułu, pokazało czołg taranujący taksówki z pasażerami w środku.
Żaden z czterech poprzednich tureckich zamachów stanu – ostatni z nich miał miejsce prawie 20 lat temu – nie był tak krwawy jak ten z nocy 15 lipca. Zginęło około 270 osób.