Miała być stabilizacja, wybuchły bomby. Niecały tydzień po referendum konstytucyjnym w Tajlandii odpalono ładunki wybuchowe w popularnych miejscowościach turystycznych, w tym na wyspie Phuket. Dlaczego akurat teraz, kiedy w kraju poprawia się sytuacja polityczna i gospodarcza? – pytał szef junty wojskowej i premier Prayuth Chan-ocha. Poprawa ma polegać na przyjęciu przygotowanego przez wojskową dyktaturę projektu nowej (dwudziestej z rzędu) konstytucji. I na szacunkach mówiących, że w tym roku ma Tajlandię odwiedzić ponad 30 mln turystów (10 proc. PKB Tajlandii generuje turystyka). Opozycja krytykowała projekt jako niedemokratyczny, gdyż zabezpieczający polityczne wpływy wojskowych. Jednak przyjęła do wiadomości, że za projektem głosowało 61 proc. spośród 50 mln uprawnionych do głosowania (frekwencja 59 proc.). Nie miała wyboru, bo agitacja przeciwko projektowi była zakazana, a ludność oczekuje stabilizacji kraju wstrząsanego i podzielonego od dekady konfliktami na tle politycznym.
W ostatnim dziesięcioleciu wojsko wierne monarchii i elitom Bangkoku dwukrotnie obalało rządy populistów pod hasłem walki z korupcją władzy. Ale zwolennicy obalonych polityków nie zniknęli i głosowali przeciwko nowej konstytucji. Tak samo jak mieszkańcy południowych prowincji kraju, w większości muzułmanie (90 proc. ludności wyznaje buddyzm). To stamtąd rekrutują się separatyści, którym przypisywane są ostatnie zamachy bombowe. Tajlandia (Syjam) nie była nigdy pod zachodnimi rządami kolonialnymi. W 1932 r. przekształciła się z monarchii absolutnej w konstytucyjną. Obecny władca jest najdłużej panującym monarchą świata, dożywa swych dni.