Meksyk nawiedził duch przeszłości. Czytelnicy popularnego tygodnika „Proceso” niespodziewanie dostali na jego łamach wywiad z Rafaelem Caro Quintero – człowiekiem, którego mogą bez większej przesady winić za przemoc, jaką ogarnięty jest ich kraj.
„Książę”, jak nazywano go kiedyś w ludowych piosenkach, to prawdziwy ojciec chrzestny lokalnej przestępczości zorganizowanej. Urodził się w Badiraguato, z którego pochodzi tak wielu szefów lokalnej mafii, że miasto obwołano „meksykańskim Corleone”. Przemytem heroiny do Stanów Zjednoczonych zajmowało się zresztą trzech wujków Caro Quintero oraz jeden kuzyn. Choć on sam zaczynał od uprawy marihuany na niewielkim poletku za domem, to po kilku latach błyskawicznego wspinania się w przestępczej hierarchii przyćmił wszystkich krewnych. Wraz z dwoma kolegami stanął na czele potężnego kartelu narkotykowego, który w latach 80. zmonopolizował nielegalne przerzuty towaru przez północną granicę. Książę odpowiadał w triumwiracie za hodowlę marihuany: w szczytowym momencie na jego prywatnym gospodarstwie przy żniwach pracowało aż 10 tys. osób.
Całą trójkę pogrążył jednak brutalny mord, którego ofiarą był agent amerykańskiej agencji rządowej do spraw walki z narkotykami – zostali po kolei wyłapani i w 1989 r. skazani na kilkadziesiąt lat więzienia. Trzy lata temu Caro Quintero niespodziewanie wyszedł na wolność dzięki decyzji lokalnego sądu, najprawdopodobniej przekupionego. Chociaż po wściekłej reakcji Białego Domu już dwa dni później powtórnie wydano za Księciem list gończy, zdążył zniknąć bez śladu.
Pojawił się ponownie dopiero teraz na spotkaniu z dziennikarzami „Proceso”, których przez prawie godzinę przekonywał, że jest już na emeryturze, a z dawnym stylem życia nie chce mieć nic wspólnego.