Bismillahir rahmanir rahim! (W imię Boga Miłosiernego, Litościwego!)… – niesie się po starym centrum Samarkandy arabski zaśpiew odprawiającego żałobne nabożeństwo muftiego. Na głównym placu miasta, otoczonym trzema zabytkowymi medresami, stoi tłum dostojników. Wielu założyło tubitejki, tradycyjne czapki muzułmanów z Azji Środkowej. Nawet ci w krawatach i z gołymi głowami bogobojnie unoszą dłonie do góry w geście modlitwy.
Na honorowych miejscach stoją prezydenci albo premierzy ościennych państw: Kazachstanu, Turkmenistanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. Wszyscy biorą aktywny udział w ceremonii. Aż trudno uwierzyć, że podobnie jak wyprawiany właśnie na tamten świat prezydent Uzbekistanu Islam Karimow i w ogóle większość gości na placu, wszyscy należeli kiedyś do partii komunistycznej.
Żegnany z muzułmańskimi honorami Karimow, podobnie jak obecny na pogrzebie Rachmon z Tadżykistanu, a także nieobecny, zastępowany przez premiera, Nazarbajew z Kazachstanu zaczynali rządy jako orędownicy świeckiego państwa i ochrony radzieckiego dorobku. Kiedy dwóch pozostałych środkowoazjatyckich prezydentów – turkmeński Berdymuhamedow i kirgiski Atambajew – przyszło do władzy, stosunki między państwem a islamem w ich krajach były już ustalone przez poprzedników.
We wszystkich pięciu krajach regionu wyglądają podobnie. I, paradoksalnie, mimo tych publicznych modłów, tradycyjnych pochówków i wznoszenia dłoni ku niebu, bardzo przypominają radziecką politykę. Islam jest ściśle kontrolowany przez władzę, która używa go do legitymizowania samej siebie. Państwo decyduje o tym, kto zostaje muftim, kto wykłada w uczelniach religijnych, a nawet kto i kiedy jedzie na pielgrzymkę.