Immunitet państwowy to taka zgrabna doktryna w prawie międzynarodowym, która wyłącza odpowiedzialność państw i ich liderów za wszelkie zbrodnie. W zasadzie sankcjonuje je w ramach fikcji prawnej, według której rządy nie odpowiadają za czyny swoich obywateli, czyli w sumie same za siebie. I tak na przykład USA nigdy nie odpowiedziały za masakrę w My Lai z 1968 r. – wszystko musiał wziąć na siebie niski rangą dowódca, porucznik William Calley, uznany za zbrodniarza wojennego. Prezydent Richard Nixon akurat w tej sprawie mógł spać spokojnie.
Immunitet chroni więc głowy państw przed odpowiedzialnością za ataki ich dronów, inwazje, obalanie innych rządów, waterboarding i wiele innych grzechów popełnianych czasem w imię racji stanu. A ponieważ każda władza, szczególnie ta najpotężniejsza, nie ma czystego sumienia, po drugiej wojnie światowej powstało coś w rodzaju globalnej zmowy brudnych sumień między państwami, które szanując nawzajem swoją suwerenność, w imieniu swoich obywateli (choć bez ich zgody) z góry zrzekły się wszelkich roszczeń wzajemnych. To się jednak zaczyna zmieniać.
W Stanach Zjednoczonych po 11 września powstały wpływowe stowarzyszenia rodzin ofiar tamtych ataków. Do kilku amerykańskich sądów wniosły one sprawy przeciwko rządowi saudyjskiemu, oskarżając go o współodpowiedzialność za zamachy z 2001 r. Oskarżenia nie mają podstaw dowodowych, poza faktem, że 15 z 19 zamachowców miało saudyjskie obywatelstwo. Prawnicy reprezentujący rodziny ofiar przekonywali jednak (co nie jest dalekie od prawdy i uzasadnione już w innych sprawach dotyczących terroryzmu), że Arabia Saudyjska winna jest zaniedbania – nie podjęła wystarczających starań, aby powstrzymać zamachowców, pozwalając na panoszenie się u siebie islamskich radykałów.