Mińsk jest nią zainteresowany, gdyż rosyjski kryzys nadgryzł białoruską gospodarkę, w ub.r. PKB spadł o 3,9 proc. Moskwy nie stać na hojne kredyty i śmieszne ceny ropy i gazu. Prezydent Alaksandr Łukaszenka, szukając pilnie nowych możliwości i wzmocnienia swej pozycji wobec Rosji, stawia na lepsze relacje z Zachodem. Bruksela zresztą w lutym tego roku, doceniając „konstruktywną rolę Białorusi w regionie”, zniosła sankcje wobec 170 białoruskich urzędników oraz samego Łukaszenki. Mińsk liczy, że Polska pomoże w odwlekanym wejściu do Światowej Organizacji Handlu (WTO), a zachęty do inwestowania przyciągną zachodnie pieniądze. Łukaszenka obiecywał w Mińsku wicepremierowi Morawieckiemu pomoc dla przedsiębiorstw z polskim, jak i mieszanym kapitałem oraz zapraszał do udziału w prywatyzacji białoruskich firm. Zaoferował też energię z elektrowni atomowej w Ostrowcu. Aby te zachęty uwiarygodnić, przystał na ruch bezwizowy między Polską a obwodem grodzieńskim.
Białoruś jest naszym bezpośrednim sąsiadem i aż się prosi, żeby gospodarcze relacje były pomyślne. To prawda, że białoruskie władze zwolniły więźniów politycznych, nie prześladują (chwilowo?) krnąbrnych dziennikarzy, a do parlamentu weszły aż dwie przedstawicielki spoza list prezydenta. Jednak w kraju wciąż wymierzana jest kara śmierci, nie wyjaśniono sprawy porwania opozycyjnych polityków, a prasa jest pod kontrolą. Ponadto białoruska gospodarka nie ma nic wspólnego z wolnym rynkiem czy konkurencyjnością, jest ściśle powiązana z rosyjską i przez nią kontrolowana. Armia bierze udział we wspólnych z Rosją manewrach w pobliżu granic NATO i nic nie zapowiada, że Moskwa zamierza zrezygnować ze swych wpływów.