„Smutek i ubóstwo, oto co globalizacja zaoferowała milionom, które straciły pracę w amerykańskim przemyśle” – mówił Donald Trump w kampanii. Według przyszłego prezydenta USA byli górnicy z Pensylwanii, meblarze z Karoliny Północnej, hutnicy szkła z Ohio, robotnicy z fabryk części samochodowych na Środkowym Zachodzie winnych upadku swoich branż powinni widzieć w finansowej elicie sprzymierzonej z politykami. To te dwie grupy dla własnych korzyści przeniosły produkcję za granicę i osłabiły Amerykę. Aby znów stała się wielka, trzeba zburzyć dotychczasowe zasady funkcjonowania globalnej gospodarki. I Trump wie (ponoć), jak to zrobić.
Trzeba na przykład uprzykrzyć życie Chińczykom, by przestali kraść etaty, patenty i pieniądze. Na początek Trump gwarantuje im wysokie cła importowe i wstręty w Światowej Organizacji Handlu (WTO). Kanada i Meksyk muszą się przygotować na nowe reguły w NAFTA, wspólnej strefie wolnego handlu. Zapomnijcie o wielostronnych porozumieniach handlowych. Pierwszą decyzją Trumpa po zaprzysiężeniu ma być wyrzucenie do kosza pacyficznej umowy o wolnym handlu (TTP), bo była to próba zgwałcenia Ameryki – przekonuje prezydent elekt. Teraz Ameryka ukarze każdy kraj, który spróbuje działać na szkodę amerykańskich robotników.
Swoich diagnoz i programu Trump nie głosi w osamotnieniu. Prezydent Rosji Władimir Putin pod koniec października mówił na zebraniu dyskusyjnego Klubu Wałdajskiego to, co Trump powtarzał na kampanijnym szlaku: globalizacja i demokracja są w głębokim kryzysie, na świecie dominuje niepewność co do przyszłości. Nawet w dojrzałych państwach demokratycznych, zauważył Rosjanin, obywatele nie mają żadnego wpływu na bieg spraw. I już się zorientowali, że skostniały zachodni establishment ma w nosie ich potrzeby.