U progu swej prezydentury Donald Trump ma pierwszy zasadniczy problem. W USA nasila się dyskusja, czy rosyjscy hakerzy działający w interesie, a może na rozkaz Kremla, pomogli mu pokonać Hillary Clinton. Amerykańskie służby specjalne twierdzą, że pomogli. Rosja zaprzecza. Jednak z raportu służby, ogłoszonego publicznie w wersji skróconej, wynika, że prezydent Putin polecił, aby rosyjskie media i grupy hakerskie wyspecjalizowane w cyberatakach podkopały zaufanie Amerykanów do ich demokracji i pomogły skompromitować w ich oczach rywalkę Trumpa. Szefowie FBI i CIA poinformowali o tym elekta podczas bezpośredniego spotkania. Ale Trump nie wyszedł z niego przekonany. To propagandowo i politycznie zrozumiałe, bo przecież nie może potwierdzić, że wygrał dzięki wsparciu Kremla. Dlatego podkreślał, że sprawa nie wpłynęła na wynik wyborów. Podważanie przez prezydenta ustaleń i kompetencji służb wywiadowczych jego własnego państwa jest w polityce amerykańskiej bez precedensu. I bulwersuje tak samo jak chęć powierzenia przez Trumpa stanowiska szefa dyplomacji Reksowi Tillersonowi, biznesmenowi nagrodzonemu przez Putina Orderem Przyjaźni. Na domiar złego Trump sprzymierzył się w sprawie hakerskiej z założycielem WikiLeaks Julianem Assange’em, który bagatelizuje sprawę i zaprzecza, że dostał od Rosjan przez pośredników maile wykradzione ze sztabu demokratów, które zaszkodziły Clinton.
Tymczasem informacje o rosyjskich atakach na konta OBWE zamieściła prasa francuska. Organizacja prowadzi misję obserwacyjną w Donbasie. Również służby francuskie i niemieckie ostrzegają przed próbami ingerencji Rosjan w tegoroczne wybory w ich krajach.