Mowa Donalda Trumpa na Kapitolu była teatrem obliczonym na zjednanie sceptyków w Partii Republikańskiej i podreperowanie fatalnego wizerunku prezydenta USA na świecie. Ale czar szybko prysł.
Po przemówieniu Donalda Trumpa w Kongresie można było pomyśleć, że narodził się nowy prezydent – zamiast wizji Ameryki w ruinie i potępiania elit oraz innych wyimaginowanych wrogów ludu usłyszeliśmy przesłanie optymizmu i inkluzywności, jakby mówca rzeczywiście chciał, jak wcześniej obiecywał, zjednoczyć Amerykanów. Oświadczenie, że zależy mu na umocnieniu NATO, mogło pokrzepić europejskich sojuszników. Trump zebrał pochwały nawet od demokratów i jego notowania w sondażach poszły w górę. Ale czy naprawdę się zmienił?
Złudzenia prysły szybko. Oceniona jako „wreszcie prezydencka” mowa na Kapitolu była teatrem obliczonym na zjednanie sobie sceptyków w Partii Republikańskiej i podreperowanie fatalnego wizerunku Trumpa na świecie. Nie oznaczała korekty kursu, tylko złagodzenie tonu; towar ekonomicznego i natywistycznego nacjonalizmu podano w ładniejszym opakowaniu. A nazajutrz na kłamstwie w sprawie spotkań z ambasadorem Rosji przyłapano kolejnego pretorianina prezydenta, prokuratora generalnego Jeffa Sessionsa. Miał on na tyle przyzwoitości, by ogłosić, że wyłącza się ze śledztwa mającego to wyjaśnić. Trump natychmiast oświadczył, że Sessions uczynił ten gest niepotrzebnie, bo przecież doniesienia o rosyjskich kontaktach to wymysł mediów. Następnie prezydent oskarżył Baracka Obamę, że w czasie kampanii wyborczej założył podsłuchy w jego sztabie w Trump Tower. Bez podania dowodów, za to nazywając w tweecie swego poprzednika „złym, albo chorym, facetem” i porównując jego domniemane działania do Watergate.