Przez wieki uważano, że Bosfor płynie z północy na południe – z Morza Czarnego, przez Morze Marmara, dalej do Egejskiego. Ten kierunek jest łatwy do zaobserwowania, wystarczy po Bosforze chwilę podryfować. Dopiero w latach 30. XX w. po serii badań hydrologicznych okazało się, że to tylko powierzchowne obserwacje. Bliżej dna bowiem potężniejszy prąd płynie w przeciwną stronę. To tak jak z całą Turcją. Powierzchowne obserwacje zbyt często mijają się z głębszymi prądami.
Referendum w sprawie zmian w konstytucji sprzed dwóch tygodni było właśnie takim powierzchniowym prądem. Jego rezultat, choć prawdopodobnie sfałszowany, był szeroko komentowany poza Turcją, głównie w tonie rozpaczliwym. 51,4 proc. głosujących poparło 18 poprawek do konstytucji, które obecny system parlamentarny zamienią w silną republikę prezydencką. Ale nowe rozwiązania, które mają wejść w życie dopiero za dwa lata, nie są niczym nadzwyczajnym również na Zachodzie. Nawet przyznanie prezydentowi prawa do mianowania najwyższych sędziów (za zgodą parlamentu) to kopia z wielu zachodnich systemów.
Te zmiany warto osadzić jednak w tureckim kontekście. W krajach z długą tradycją demokratyczną takie rozwiązania, jak te przegłosowane w tureckim referendum, często usprawniają system, natomiast w Turcji legalizują wszechwładzę prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana. No właśnie – tylko legalizują, bo wspomniany kontekst polityczno-społeczny już dawno doprowadził w Turcji do sytuacji, w której Erdoğan może wszystko. Dlatego analiza politycznych skutków przegłosowanych poprawek i lament o końcu tureckiej demokracji oraz początku sułtanatu jest nieco spóźniony. Prąd płynie w przeciwną stronę już od kilku lat.